wtorek, 29 listopada 2016

Bestseller nie zawsze musi być dobry... - o "Gildii Magów" Trudi Canavan.

T.Canavan, "Gildia Magów, tłumaczenie A.Fulińska, Galeria Książki, 2009.
Fantasy to jakieś dziesięć procent pochłanianych przeze mnie książek. Kiedyś było ich znacznie więcej, ale przydarzyło mi się to, co prędzej czy później przytrafia się nam wszystkim (no może oprócz Piotrusia Pana) - dorosłam. Mam jednak sentyment do tego rodzaju twórczości i, mniej więcej, trzy razy w roku wpadam w ciąg audiobooków nie do końca trzymających się naszej rzeczywistości. Cykle te trwają jednak coraz krócej, bo albo nie trafiam na odpowiednie powieści albo fantasy już niewiele może mi zaoferować. Wiem już, że mój kolejny epizod związany z literaturą fantastyczną się skończył. Po tym jak bardzo rozczarowała mnie polecana wszem i wobec książka, wróciłam do audio-kryminałów. Pozycją, która to spowodowała jest bestsellerowa powieść australijskiej pisarki Trudi Canavan - "Gildia Magów", będąca pierwszym tomem "Trylogii Czarnego Maga".
Sonea, dziewczyna pochodząca ze slumsów, po stracie matki i odejściu ojca stara się przeżyć, pomagając ciotce i wujowi w ich rzemieślniczych przedsięwzięciach. Jednak wszystko, co udało im się wypracować przez poprzedni rok idzie na marne w dniu czystki, kiedy to magowie wypędzają z miasta każdego, kto zdaniem możnych nie powinien znaleźć tam swojego miejsca. Podczas ucieczki za mury miejskie Sonea traci z oczu ciotkę i wpada na przyjaciół z, działającej na granicy prawa, ulicznej bandy. Wściekła na cały świat i podburzona przez dawnych towarzyszy rzuca kamieniem w magiczną barierę, której czarodzieje używają by bronić się przed atakami wypędzanego tłumu. Zupełnie niespodziewanie okazuje się, że ciśnięty przez nią przedmiot, przebija się przez tarczę ochronną i rani jednego z jej twórców. Sonea nieświadomie użyła magii. Od tej pory zrzeszeni w Gildii magowie za wszelką ceną chcą ją dopaść. Dziewczyna nie daje jednak za wygraną i razem z zakochanym w niej przyjacielem, chwyta się wszelkich środków, aby uciec przed potężnymi czarodziejami. Choć, by tego dokonać, musi zacząć uczyć się zaklęć na własną rękę i zjednoczyć siły z Gildią Złodziei. 
Opis nie jest taki zły, prawda? Szkoda, że wykonanie już dużo gorsze. Zacznijmy od tego, że autorka stworzyła własny, fantastyczny świat. Tylko dlaczego w pierwszym tomie swojej sagi tak marnie czytelnika w to uniwersum wprowadza? Tworzy nazwy, o których nic nie wiadomo, przez co, nagle, w połowie książki, dowiadujemy się, że jeden z głównych bohaterów ma imię po zwierzątku przypominającym szczura (ale to tylko założenie, bo opisu gryzonia nie usłyszałam). Jedynie zasady działania Gildii Magów są, jako tako, określone, ponieważ czytelnik zapoznaje się z nimi razem z Soneą. Wydaje mi się również, że autorka zbyt dużo zapożyczyła ze "Świata Dysku" Pratchetta. Wiem, że w świecie literatury fantasy trudno wymyślić coś nowego i oryginalnego, ale nieudolne kopiowanie niczego dobrego jeszcze nie przyniosło. Jakby tego było mało, postaci są jednowymiarowe, fabuła przewidywalna, a niektóre rozwiązania tak naciągane, że zaczynam się zastanawiać, czy ktoś nie próbuje rzucić na mnie zaklęcia ogłupienia, żebym w to uwierzyła. Weźmy taki przykład:kiedy Sonea wraz z przyjacielem włamują się do Gildii Magów, aby rozejrzeć się i ukraść parę książek, przez kilka godzin nie zauważa ich zupełnie nikt. Natomiast podczas samotnej wycieczki chłopaka, nie tyle zostaje on zauważony po niecałym kwadransie, nawet jeśli robi więcej hałasu niż zwykle, ale, oczywiście łapie go "ten zły". Widzicie? Nagięcie zasad prawdopodobieństwa do maksimum.
Na obronę autorki powiem, że chciała w swojej książce zaprezentować coś więcej, niż tylko magiczną historyjkę. Otóż Canavan postanowiła przedstawić czytelnikom, w jaki sposób czyjeś pochodzenie może wpłynąć na jego możliwości i do jakiego stopnia przyszłość człowieka jest zdeterminowana przez środowisko, z którego się wywodzi. Założeniem Australijki prawdopodobnie było uświadomienie ludziom, że szanse należy wyrównywać, a ci, którym w życiu się powiodło, mają obowiązek pomagać innym. Jakkolwiek moje lewackie serce zgadza się z takim postawieniem sprawy, muszę powiedzieć: pani Canavan, nie tak łopatologicznie! Takich zależności nie da się wyjaśnić używając argumentacji na poziomie nastolatka. Wymagają one przemyśleń, szczegółowego omówienia, a nie napomknięcia. Kilka rzuconych tu i ówdzie słów nie zmieni świata.
"Gildię Magów" pogrąża również język, styl i przedstawienie postaci. Jak w najbanalniejszy sposób przybliżyć czytelnikom wygląd bohaterki? Trzeba ustawić ją przed lustrem. I to takim, które, ni stąd ni zowąd, pojawia się w środku miasta. Bo przecież ten opis musi pojawić się na pierwszych stronach. Mało? Język upada dużo niżej. W kwestii literatury gatunkowej naprawdę nie mam wysokich wymagań, ale tak nieudolne powtarzanie tych samych słów, po kilka razy w jednym akapicie przekracza wszelkie granice mojej tolerancji. Ponadto, wszyscy bohaterowie mówią niemal dokładnie tak samo! Magowie skarżą się, że Sonea posługuje się językiem niższych sfer, ale naprawdę trudno to dostrzec. Właściwie jedyną różnicą między tym, jak wysławiają się członkowie Gildii, a jak mówi młodzież ze slumsów, jest sformułowanie "eja", używane przez dziewczynę i jej przyjaciół. Tylko Sonea nie wypowiada tego słowa przy magach, co sprawia, że różnice językowe, na dobrą sprawę, nie istnieją. 
Jeśli myślicie już nic bardziej nie może pogrążyć "Gildii Magów", mylicie się. Bowiem twórcom audiobooka się to udało. Jak? Obsadzili w roli lektora Joannę Jabłczyńską. Niby jest to osoba ze sporym doświadczeniem w dubbingu, która powinna sobie poradzić. Tylko nie wzięto pod uwagę barwy jej głosu. Moim zdaniem, Joanna Jabłczyńska może być świetną interpretatorką, ale bajek dla dzieci. Zakładam, że powieść Canavan adresowana jest do osób mających ponad dziesięć lat, które chciałyby usłyszeć głos nienadający każdemu zdaniu nuty trywialności. 
Podsumowując, nie czytajcie tej książki. I tym bardziej jej nie słuchajcie. Na rynku jest w tej chwili tyle powieści fantasy, że przedzieranie się przez twórczość Trudi Canavan wydaje się zbędną torturą. Nie trudno znaleźć publikację lepszą, mądrzejszą, poprawniej napisaną i ciekawszą. Canavan miała dobre chęci, chciała napisać niezłą powieść fantasy... Być może równie dobre chęci mieli  wydawcy, promując ją i zamieniając to czytadło w bestseller. Tylko trochę szkoda drzew, które musiały zginąć, aby ktoś książki Canavan wydrukował. 

poniedziałek, 28 listopada 2016

Krótkie historie o ulotnej codzienności - o "Przyjaciółce z młodości" Alice Munro

A.Munro, "Przyjaciółka z młodości", tłumaczenie A.Kuc, Wydawnictwo Literackie, 2013.
Za książkę Alice Munro sięgnęłam w ramach mojej prywatnej i nigdzie nie rozgłaszanej akcji "Nadrabiamy noblistów". Jej założenie jest bardzo proste - uznaję, że Akademia Szwedzka jest mądrzejsza ode mnie i, skoro nagrodziła kogoś najważniejszą w świecie literatury nagrodą, to istnieje niezmiernie wysokie prawdopodobieństwo, że ma rację i książki uhonorowanych autorów naprawdę są warte przeczytania. Można to też nazwać "pójściem na łatwiznę" albo wybieraniem bezpiecznych ścieżek na polu minowym decyzji czytelniczych. Ale spokojnie, nie samymi noblistami człowiek żyje, choć tym razem napiszę kilka słów o dziele laureatki tej nagrody.
Alice Munro to kanadyjska pisarka, specjalizująca się w krótkich formach. "Przyjaciółka z młodości", którą przyszło mi czytać, jest, jak większość dzieł tej autorki, zbiorem opowiadań. Mimo że każde z nich przedstawia inne zdarzenia, mają pewne wspólne elementy. Głównym z nich jest codzienność. Munro snuje historie, które nie są ani sensacyjne ani przerażające, lecz zwykłe, wyjęte z życia, powszednie. Mogłyby się przydarzyć każdemu, kogo dotyczyłoby dane miejsce, czas czy okoliczności. Takie opowieści, choć ułożone w bardziej prostacki sposób i osadzone w innym świecie, możemy usłyszeć nawet od sąsiadek w małych miasteczkach czy znudzonych sprzedawczyń w sklepie. Sama Munro wykorzystuje ten społeczny mechanizm, w części swoich historii, odnosząc się do lokalnych plotek i tego, jak jej bohaterów widzi opinia publiczna. Jednak tym, co sprawia, że te na wskroś zwykłe opowiadania zdają się mieć wyjątkowy, żeby nie powiedzieć magiczny charakter, jest język. Kanadyjka stroni od zbędnych ozdobników, pisze prosto, by trafiać bardziej do serca niż do wyobraźni, jej opowiadania mają niemal nieskazitelną kompozycję, pozwalającą ująć dużą część ludzkiego życia na około pięćdziesięciu stronach. Także stoicyzm, przebijający się w tekstach Munro, sprawia, że coś, co z innego punktu widzenia mogłoby być dramatem, jest jedynie doskonale wyważoną historią. I choć forma opowiadania wymusza na autorce zwięzłość, udaje jej się wplątać w treść, nadające całości dodatkowego smaku, szczegóły, powracające motywy lub przedmioty, które przyklejają się do bohaterów, ujawniając ich charakter. 
Proza Munro jest mistrzowska i naprawdę trudno jej cokolwiek zarzucić, lecz mnie nie zachwyciła. Mówi się, że Kanadyjka jest autorką literatury kobiecej. Dla mnie to bardzo krzywdzące określenie, w którego zakres można wsadzić wszystkie emocjonalne historie z paniami w rolach głównych, od dobrze napisanej literatury pięknej do harlequina. Kobiece jest wszystko to, co nie spodoba się wszystkim czytelnikom, ponieważ opisuje świat z perspektywy pozornie słabszej płci i, jakby tego było mało, odnosi się do uczuć w bardziej bezpośredni sposób. I nie chcę tej łatki prozie Munro przypinać, jednak coś z tyłu mojej głowy, każe mi to zrobić. Bo, choć przepadam za opisem piękna codzienności, twórczość Kanadyjki mnie nie przekonuje. Cały czas mam wrażenie, że jakaś cząstka tych historii jest przerażająco wręcz trywialna. I to w negatywnym znaczeniu tego słowa. Kiedy czytam opowiadania napisane przez noblistkę, chcę dać się porwać, wciągnąć do książkowej rzeczywistości, zauważyć coś wyjątkowego... A podczas lektury niektórych fragmentów utworów Munro, szczególnie tych odnoszących się do małomiasteczkowych plotek, czy postrzegania kogoś przez pryzmat opinii publicznej, miałam wrażenie, że zaraz stanie mi przed oczami ktoś w stylu Barbary Mostowiak z "M jak miłość", zwracającej się do męża: "Lucjan, słyszałeś co we wsi mówili?" Nie mam pojęcia, czy tak wyglądają dialogi w tym serialu, bo nie oglądałam go od ponad dekady, ale sama idea, pojawiająca się podczas spotkania z poważną literaturą, jest przerażająca.
Nie mam "Przyjaciółce z młodości" nic do zarzucenia. Munro zaserwowała czytelnikom dziesięć opowiadań o codzienności, napisanych pięknym językiem i obnażających zwykłe życie, nadających mu znaczenie. Cóż mam powiedzieć więcej? Wypada jedynie sparafrazować klasyka i zapytać, jak mnie nie zachwyca, jak ma zachwycać? I, choć to pewnie sprzeczne z wszelkimi zasadami kodeksu recenzenta (a istnieje taki?) mam zamiar polecić tę książkę. Ponieważ to jedne z najlepszych opowiadań, jakie zdarzyło mi się czytać. Nie mówię tego tylko dlatego, że uważam Akademię Szwedzką za mądrzejszą ode mnie. Po prostu, nie warto zniechęcać nikogo do dzieł mistrzyni w swoim gatunku tylko dlatego, że ja nie mam "tego czegoś" pozwalającego pokochać jej książki. Wszystkie polonistyczne mechanizmy wbijane mi przez pięć lat studiów do głowy, mówią, że "Przyjaciółka z młodości" Alice Munro dobrą książką jest. I niech tak zostanie. A ja posiedzę w kącie, jak krnąbrny uczeń, którego trudno przekonać. 

czwartek, 24 listopada 2016

Kolejna porcja niewymagającego śmiechu, czyli "Wampir z MO" Andrzeja Pilipiuka.

A. Pilipiuk, "Wampir z MO", Fabryka Słów, 2015.
Kilka dni temu pisałam o "Wampirze z M-3", dzięki któremu szczerzyłam się przez całe trzy dni, a teraz przyszło mi opowiadać o kontynuacji tej książki, czyli "Wampirze z MO". Za dużo? Nie powinnam? Ile można czytać, czy, jak w moim przypadku, słuchać głupich historyjek o jakiś nadprzyrodzonych dziwadłach? Można i to dużo. Lepszy wampir w słuchawkach niż "Last Christmas" z supermarketowego głośnika. W końcu opowiadania Pilipiuka, w swojej drugiej i jak dotąd (tutaj robię płaczliwą minę) ostatniej odsłonie, są przepełnione humorem i absurdem, rozjaśniającymi listopadowy dzień dużo skuteczniej niż przedwcześnie powywieszane bożonarodzeniowe dekoracje. I twierdzę tak nie tylko dlatego, że moim zdaniem, jedynym plusem ekspansji świątecznej, zaczynającej się w połowie listopada, jest pojawiające się już na półkach wino z korzeniami, które tylko czeka na podgrzanie.
Ale ja miałam o książce, a nie o świętach i winie. W "Wampirze z MO" po raz kolejny spotykamy znanych nam bohaterów z warszawskiej Pragi. I zapewniam, że raczej się nie zmienili. Ślusarz Marek, spawacz Igor i licealistka Gosia nadal walczą ze swoimi niecodziennymi problemami, naginając absurdalną rzeczywistość do granic niemożliwości. W tym tomie większą rolę odgrywają postaci do tej pory drugoplanowe - jak chociażby hrabia, który za wszelką cenę stara się udowodnić starym znajomym zza granicy, że zmiana ustroju na socjalistyczny, wcale nie nadszarpnęła jego pozycji. Kto powiedział, że arystokrata, niegdyś jadający obiady z księciem Poniatowskim, nie może nosić zniszczonych butów marki Relaks? Pojawiają się też bohaterowie dotąd nieznani, jak chociażby Zenek, pracownik fabryki przeobrażony przez bezpiekę w zombie, tylko po to, aby odnalazł innych przedstawicieli tego gatunku grasujących po stolicy. Nie zmieniają się również czarne charaktery - tajny oddział ubecji nadal walczy z istotami nadprzyrodzonymi, a babcia Adelajda chce za wszelką cenę dopaść swoją wnuczkę-wampirzycę. I jest fajnie, chociaż nie tak dobrze jak za pierwszym razem.
W pierwszej części przymknęłam oko na język i nadal mam zamiar to robić. Nie jest idealnie, ale tak jak od bohaterów komedii nie wymagam posługiwania się idealną polszczyzną, tak od książek będących dla mnie rozrywką sensu stricte, nie będę żądała puryzmu językowego. Jednak tym, co położyło rysę na radości z tego zbioru opowiadań, była wtórność pomysłów. Być może miał na to wpływ fakt, że wysłuchałam "Wampira z MO" zaraz po "Wampirze z M-3" i nie zdążyłam jeszcze nic zapomnieć. Mam jednak wrażenie, że część zdarzeń, pojawiająca się w drugiej części przygód praskich krwiopijców, została nadmieniona w poprzedniej publikacji. Również sposoby, których wampiry używają do rozwiązywania swoich problemów, stały się schematyczne. Autor stara się wprowadzać jakieś urozmaicenia, ale w połowie książki zaczynałam mieć wrażenie, że gdzieś już to słyszałam. Momentami opowiadaniom, po prostu, brakuje świeżości. Z drugiej strony, motywy i mechanizmy znane z pierwszej części doskonale zagrały również tym razem. Walka z absurdem poprzedniego ustroju, wyśmiewanie popkulturowych wytworów wampiropodobnych, humor sytuacyjny, odnoszenie się do stereotypów... To wszystko nadal funkcjonuje i wywołuje uśmiech na twarzy.
Podsumowując, "Wampir z MO", szczególnie w interpretacji lektorskiej Macieja Kowalika, to dobry pomysł na poprawę humoru. Jeśli komuś przypadły do gustu poprzednie przygody krwiopijców z warszawskiej Pragi, spokojnie może sięgać i po tę książkę. Nie oczekujmy jednak zbyt wiele. I, choć chętnie zapoznałabym się z nowymi przygodami PRL-owskich wampirów, gdyby takie powstały, poczekałabym z nimi do następnej jesieni. A może jeszcze dłużej... Co za dużo to niezdrowo.

środa, 23 listopada 2016

Nieznośny schyłek podróży... - o "Pociągu linii M" Patti Smith

P.Smith, "Pociąg linii M", tłumaczenie M.Świerkocki, Wydawnictwo Czarne, 2016.

Jeszcze dwa-trzy lata temu na pytanie o kilka skojarzeń z  Patii Smith wspomniałabym o amerykańskim rocku lat siedemdziesiątych, słynnym albumie "Horses" i rewolucyjnym wersie "Jesus died for sombody's sins but not mine". Jednak potem, w chwili w której skończyły mi się polskojęzyczne książki, a od najbliższej księgarni je oferującej dzieliło mnie kilkaset kilometrów, natrafiłam na Patti Smith - pisarkę. Nie pamiętam, co skusiło mnie do sięgnięcia po "Just Kids". Paragon, który z przyzwyczajenia nadal trzymam w książce sugeruje, że jakaś promocja w dziale z literaturą anglojęzyczną. Nie zmienia to jednak faktu, że ów mikrokryzys spowodował, nie tylko mój powrót do muzyki amerykańskiej rockmenki, ale także zachwyt nad jej tekstami pisarskimi. Kiedy tylko dotarła do mnie wieść, że Patti Smith wydaje nową książkę, miałam zamiar pobiec do księgarni i połknąć ją w oryginale. Jednak, jak to w życiu nałogowego czytelnika bywa, miałam przed sobą tyle innych lektur, że doczekałam się polskiego tłumaczenia.
Należy zaznaczyć, że "Pociąg linii M" ma zupełnie inny charakter niż "Just Kids" znane w Polsce pod tytułem "Poniedziałkowe dzieci". O ile poprzednia książka Patti Smith była słodko-gorzką opowieścią o początkach, najnowsza jest melancholijną ścieżką ku końcowi. W opowieści ponad wszystko przebija się tęsknota. Zarówno za ludźmi, w tym zmarłymi mężem i bratem wokalistki, jak i za przedmiotami czy chwilami, które przeminęły bezpowrotnie. Artystka opowiada o swoich mniejszych i większych rytuałach, pozwalających jej przetrwać samotne chwile. I na nich się skupia. Zaledwie wzmiankuje o trasach koncertowych, okresach przepełnionych piętrzącymi się wydarzeniami. Nie mówi o spotkaniach z rodziną. Koncentruje się wyłącznie na samotności, trwaniu między jednym dniem a drugim i rzeczach, które pomagają jej istnieć. W sposób niezwykle egzaltowany opowiada o podróżach, zebranych podczas nich drobiazgach, zdjęciach przedmiotów i, co niecodzienne, grobów osób, które wiele dla niej znaczą. Nawiązuje do Sylvii Plath, Fridy Kahlo, Ryūnosuke Akutagawy, Michaiła Bułhakowa, Jeana Geneta i wielu innych. Opowiada o książkach, jakie pochłonęła i wyjaśnia, dlaczego są one dla niej takie ważne. Przywiązuje się do wszystkiego co małe i codzienne, tylko po to, żeby zaraz to zagubić. Ponieważ wszystko się kończy. Czasami poprzez zamknięcie ulubionej kawiarni lub koniec emisji ulubionego serialu, a kiedy indziej przez natarcie huraganu rujnującego nadbrzeże. 
"Pociąg linii M" przepełniony jest emocjami. Wydarzenia zdają się tu odgrywać rolę drugorzędną wobec uczuć, jakie mogą wywołać. Niezwykłą wrażliwość artystki, zawikłanej w codzienność, może wyzwolić dosłownie wszystko, bez względu na czas i miejsce. Ponieważ w świecie Patti Smith nawet samotny spacer po nowojorskich ulicach coś znaczy, pozwala sformułować myśl. Ulotną, może niewiele wartą, ale dającą możliwość przetrwania kilku kolejnych minut nieznośnej pojedynczości i tęsknoty. Artystka już na samym początku wspomina, że "pisać o niczym wcale nie jest tak łatwo".1)  Mimo tego prowadzi swoją narrację, opowiadając o tym, co może jest niczym, ale, wbrew pozorom, ma znaczenie. I choć ten egzaltowany, sensualny opis rzeczywistości może być drażniący, warto się z nim zmierzyć, aby zrozumieć, istotę samotności, zapomnienia, tęsknoty, pęknięć w życiu, których nie można już niczym zasklepić. 
Pociąg Patti Smith nie dojechał jeszcze do ostatniej stacji, choć artystka uświadamia sobie i czytelnikom, że się do niej zbliża. Nie robi tego jednak poprzez opisanie własnej fizyczności lecz przez ukazanie obrazów, scen z życia i emocji. Stara się uświadomić, że z biegiem czasu ludzkie postrzeganie świata zmienia się, ponieważ patrzy się na niego nie z perspektywy tego, co można jeszcze osiągnąć, ale z punktu, w którym wiele, czy też wielu, się już utraciło. Dla mnie "Pociąg linii M" był gorzką lekcją. Nie chciałabym jednak odrzucić tej nauki. Ponieważ pomimo niedoskonałości stylu czy momentami irytującej egzaltacji, artystka pokazuje jak radzić sobie ze stratą i jak odnajdywać radość i ocalenie w czymś pozornie nic nie znaczącym. Polecam, ale tylko, jeśli pragniecie się tego nauczyć. Chyba, że chcecie zostać niepoprawnymi fanami Patti Smith. Wszak trzeba przyznać, że to nietuzinkowa osobowość, która potrafi wciągnąć czytelnika do swego świata. 
1) P.Smith, "Pociąg linii M", Wydawnictwo Czarne, s. 9.

poniedziałek, 21 listopada 2016

"Ości" Ignacego Karpowicza, czyli powieść o tym, że dla pozoru spokoju można przymknąć oczy na połowę świata, który nas otacza.

I.Karpowicz, "Ości", Wydawnictwo Literackie, 2013.
Mam problem z "Ośćmi". Przeczytałam je jednym tchem. dałam sobie czas do namysłu i jestem przekonana, że nie odczytałam nawet połowy sensów i znaczeń tej powieści. Mam wrażenie, że przed napisaniem recenzji czy też impresji po lekturze książki Karpowicza przydałby mi się jakiś panel dyskusyjny, dający możliwość porozmawiania o "Ościach" z tymi, którzy na literaturze współczesnej znają się lepiej, albo mają inne spostrzeżenia. Niestety, znalezienie w ciągu najbliższych minut innego czytelnika tej powieści graniczy z cudem, a na błądzenie w Internecie nie mam czasu ani chęci. Nawet nie mogę poszukać recenzji kogoś mądrzejszego ode mnie, ponieważ z zasady nie robię tego tuż przed pisaniem, żeby się nie zasugerować. Z drugiej strony nawet blurby na okładce wmawiają mi, że książka powinna mi się podobać. Wiem, że takie teksty z założenia chwalą dzieło i nie mają w sobie nic z krytyki literackiej, ale kiedy powieść polecają profesor Czapliński i Michał Nogaś to jakoś trudno mi zaprzeczać. Na moje szczęście, "Ośćmi" zachwycałabym się nawet bez polecenia krytyczno-literackich guru. 
Powieść Karpowicza opowiada o dwóch organizmach quasi-rodzinnych i krążących wokół nich ludzkich satelitach. W końcu nikt nie nazwałby tradycyjną polską rodziną małżeństwa porządnej katoliczki z wietnamskim biznesmenem, który w weekendy zamienia się drag queen. Jakby tego było mało w wychowaniu syna pomaga im kochanek Azjaty, sam związany z feministką po pięćdziesiątce, mimowolnie stającą się częścią tego układu. Dodajmy że ów żyjący w dwóch nieformalnych związkach jednocześnie mężczyzna jest rasistą, pogardzającym w szczególności mieszkańcami Azji, i konserwatystą, traktującym z góry nie tylko homoseksualistów, ale i kobiety. Ciekawy zestaw, prawda? Drugi nie jest gorszy. Ale nie mam zamiaru zbyt wiele zdradzać. Tę kwestię pozostawmy tajemnicy i rodzącej się w czytelniku ciekawości. Faktem jest, że Karpowicz nagina znane nam granice rodzinne i nie tylko przesuwa je tak, aby mieścili się w nich przyjaciele czy kochankowie, ale także częściowo wyklucza tych, którzy we wspólnocie familijnej powinni się znaleźć. Bowiem rodzice i rodzeństwo niektórych bohaterów zdaje się żyć całkowicie z boku, poza schematem. A kiedy pojawia się w kadrze, a raczej siłą się w niego wdziera, powoduje jedynie dyskomfort i życiowe aktorstwo pełne poświęceń. 
"Ości" mówią nam też wiele o ignorowaniu rzeczywistości, o tym jak dużo trzeba przemilczeć, aby żyć takim życiem, jakie chce się wieść. Popatrzmy chociażby na Marię - wspomnianą już wcześniej dobrą katoliczkę. Przez lata przymyka oko na to, że jej mąż znika w weekendy z innym mężczyzną. Nie zauważa też, że Kuanowi zdarza się przez nieuwagę zostawić lakier na paznokciu, albo podkraść jej torebkę. Dopiero gdy anonimowy mężczyzna dzwoni do niej i, wbrew jej woli, mówi głośno i wyraźnie, że jej mąż jest draq queen i miewa stosunki homoseksualne, Maria, postawiona pod ścianą, stwierdza, że inny mężczyzna to nie "żona bliźniego swego", więc grzechu nie ma i można żyć tak, jakby nic się nie stało. Po czasie akceptuje kochanka swojego małżonka, jako członka rodziny i nadal przymyka oko na wszystko, co może jej przeszkodzić w spokojnym, bogobojnym życiu. Podobny mechanizm, choć nie tak wyraźnie, stosują inni bohaterowie. Szymon przez długi czas daje się nabierać żonie, która nie przyznaje mu się do utraty pracy. Natomiast Ninel akceptuje to, że matka zwraca się do niej Kuba, mimo że kiedyś było to dla niej źródłem wielkich upokorzeń. Robi to jednak po to, by zgodnie ze wzorem odgrywać rolę dobrej córki i wygrać w rywalizacji na linii matka-dziecko.
Dodatkowych smaczków powieści z pewności dodaje klucz dotyczący postaci. Ponieważ nie trudno odgadnąć, że były one wzorowane, przynajmniej w części, na autentycznych osobach. W okresie publikacji powieści nawet tabloidy i serwisy plotkarskie trąbiły o tym, która polska badaczka literatury jest pierwowzorem Ninel. Znalezienie autora biografii polskich homoseksualistów, czy draq gueen Kim Lee także nie jest problemem dla każdego, kto umie używać wyszukiwarki Googla. Ten klucz, który nie daje nam jednoznacznego rozróżnienia między realnością, a fabułą, sprawia, że doszukujemy się w powieści drugiego dna, nie wiedząc, co jest prawdą, a co fikcją. Jako że w każdym z nas, czy tego chcemy czy nie, jest mały, wredny gen plotkarza, zabieg ten wzbudza zainteresowanie, ciekawość i każe wygrzebywać ze wszystkich możliwych źródeł strzępki informacji o tym, co mogło zdarzyć się naprawdę.
W powieści Karpowicza kolejnym powodem do analizy jest język. W "Ościach" żaden opis nie składa się z prostych słów. Postaci również posługują się wyrażeniami, które, pomijając przekleństwa, dużo częściej usłyszymy na sali wykładowej, niż podczas zwykłej konwersacji. Jednak ten język, choć pozornie wydaje się przeintelektualizowany, do czegoś służy. Formułuje świat odrębny od znanej nam rzeczywistości, nie tyle bardziej plastyczny, zmodyfikowany, o innym kształcie, co szyty na miarę postaci. Ponieważ nie czytamy o zwykłych ludziach w ich bezbarwnych, małych światach. Bohaterowie powieści Karpowicza nie są może tworami niemożliwymi, jednak w pewien sposób przerysowanymi, co jedynie dodaje im charakteru i uroku. Poza tym, mamy w "Ościach" do czynienia z wielkomiejską klasą średnią i inteligencją w jednym. To wybuchowa mieszanka, której efekty znacznie przewyższają oczekiwania, szczególnie, że na kartach powieści duża część granic obyczajowych zostaje zatarta.
Podsumowując, "Ości" Karpowicza nie są łatwą powieścią. To raczej wielowymiarowy majstersztyk, który delikatnie grając czytelnikowi na emocjach, pokazuje do jakiego stopnia jednostka kreuje swój świat. Wydaje mi się również, że jest to coś w rodzaju lewackiej pieśni przyszłości. I nie mówię tego z wyrzutem, sama jestem lewakiem. Karpowicz pokazuje nam możliwości tworzenia mechanizmów więzi międzyludzkich i ewentualne wyrzeczenia, na które trzeba się zgodzić, aby ów organizm quasi-rodzinny utrzymać. Jednak nie daje nam jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy taki konstrukt jest w stanie funkcjonować miesiąc, rok, czy przez lata. Pozostaje nam śnić, że każdy może dojść do porozumienia z innymi, tworząc dla siebie miejsce do życia wśród innych. I, co chyba najważniejsze, Karpowicz nie przedstawia nam swojej wizji ani w czarnych barwach, ani w formie wykładu, ale z humorem. "Ości", pomimo głębokich i skłaniających do przemyśleń o naszym społeczeństwie treści, czyta się z przyjemnością. Polecam z całego serca i przypuszczam, że znajdziecie w nich dziesiątki sensów i motywów, o których nie udało mi się tu wspomnieć. 

sobota, 19 listopada 2016

Nie każda książka musi uczyć, niektóre, po prostu, bawią - o "Wampirze z M-3" A.Pilipiuka

A.Pilipiuk, "Wampir z M-3", Fabryka słów, 2014

Niczego się z tej książki nie nauczycie... No, chyba, że macie naście lat, nigdy nie zdarzyło Wam się oglądać klasyków komedii z czasów PRL, a Wasi nauczyciele od historii i języka polskiego mają tak wielkie zaległości, że nie wymsknęło im się słówko o tym, co w kraju działo się po II wojnie światowej. Wtedy, być może dowiecie się czegoś, czego jeszcze nie wiedzieliście o realiach poprzedniego ustroju. Ale nie martwcie się, ta książka nie służy do nauki, głębszych refleksji czy rozliczeń z Polską Ludową. "Wampir z M-3" Pilipiuka to czysta rozrywka, kilka lekkich opowiastek o tym, jak radzić sobie będąc absurdem w absurdalnym wręcz kraju. I, wbrew pozorom, cieszę się, że tę książkę poznałam i to właśnie w postaci audiobooka. Bo dzięki niej mogłam przemierzać zalane deszczem ulice z szerokim uśmiechem na twarzy.
"Wampir z M-3" Andrzeja Pilipiuka to zbiór opowiadań o wampirach z warszawskiej Pragi, które nie tylko muszą zmagać się z własną nadnaturalnością i problemami z nią związanymi, ale również z ustrojem państwa i jego władzami ze specjalnym, zajmującym się walką z zabobonem, Wydziałem Z na czele. I trzeba przyznać, że tym rodzimym wampirom z Polski Ludowej bardzo daleko do wzorów znanych z innych książek. Zamiast idola współczesnych nastolatek, Edwarda Cullena (z którego Pilipiuk nie raz i nie dwa bezlitośnie drwi) mamy ślusarza Marka, wiecznego robola, od ponad stu lat na stanowisku, spawacza i komunistę Igora, nowo przemienioną wampirzycę Gosię, będącą córką ważnej szychy partyjnej, domorosłego profesora biologii i hrabiego pamiętającego jeszcze czasy sprzed rozbiorów. Do bohaterów często dołączają również inne istoty nadnaturalne, od mumii przez zombie do wilkołaków. Spodziewać można się wszystkiego, przede wszystkim gry ze stereotypami, zabawy postaciami z fantastycznej mitologii i literatury i lekko nostalgicznej drwiny z poprzedniego systemu.
Z góry mówię, że nie jest to książka idealna. Język momentami kuleje, można znaleźć tam, na przykład, takie kwiatki jak "cofnąć się do tyłu", jednak całość, przynajmniej w wersji audio, nie razi. Sam PRL też wydaje się zanadto spłaszczony i przypuszczam, że ci, którzy choć odrobinę go pamiętają, z pewnością to zauważą. W końcu to, co dla mnie jest złożonym z absurdów tłem wydarzeń, dla ludzi w wieku trzydzieści plus jest rzeczywistością, w której żyli i którą w mniejszym lub większym stopniu pamiętają. Sam zbiór opowiadań wydaje się być adresowany wyłącznie albo w dużym stopniu do osób, które zorientowane w literaturze fantasy i nurtach popkultury, wyrastających wokół niej, Bez takiej wiedzy część motywów wydaje się niezrozumiała. Śmiem przypuszczać, że brak minimalnej choć znajomości realiów poprzedniego ustroju, też może utrudniać odbiór.
Nie zmienia to jednak faktu, że "Wampira z M-3" słuchało mi się bardzo dobrze. I to nie tylko ze względu na lektora, Macieja Kowalika, z którym spotkałam się po raz pierwszy. Jego głos sprawił na mnie bardzo dobre wrażenie, a postaci z książki, w szczególności Gosia, miały swój odrębny wymiar i charakter, na który sposób odczytywania ich kwestii wpłynął bardzo znacząco. Jednak "Wampir z M-3" Pilipiuka to przede wszystkim kilka historii przepełnionych humorem i gamą nadnaturalnie naturalnych postaci, których nie da się nie lubić. Nie zrozumcie mnie źle, nie uważam tej książki za wybitną. Ale kiedy za oknem ciemno i mokro, a nastrój, tak jak temperatura, zbliża się do zera, warto zapoznać się z czymś, co wywołuje uśmiech na twarzy. Osobiście, zamiast marnych amerykańskich komedii i jeszcze słabszych polskich kabaretów, wolę posłuchać/poczytać Pilipiuka. I właśnie w celu obcowania z kilkunastoma krótkimi, acz zabawnymi historiami, polecam Wam tę książkę.
I jeszcze jedno, bo nie mogę się powstrzymać. Kilka tygodni temu czytałam wywiad z profesorem Głowińskim, którego głównie przesłanie mówi o tym, że język obecnych władz państwowych bazuje na tych samych mechanizmach, co propaganda PRL.1) Po wysłuchaniu stylizacji językowych Pilipiuka muszę się z tą tezą zgodzić. Dobrze chociaż, że PO, Niemcy czy Rosja nie zrzucają nam stonki na pola, jak zwykli to ponoć robić przedstawiciele amerykańskiego imperializmu.
1) Książki. Magazyn do czytania, nr 3/2016, s. 64-67.

czwartek, 17 listopada 2016

Ile można ukryć za fasadą z niedopowiedzeń? - kilka słów o "Osaczeniu" Carla Frode Tillera

C.F.Tiller, "Ocalenie", tłumaczenie M. Gołębiewska-Bijak, Wydawnictwo Literackie, 2016.

Przyznam się bez bicia, uwielbiam współczesnych norweskich pisarzy. Przynajmniej od czasu, kiedy nieuleczalnie zakochałam się w "Mojej walce" Knausgårda. Na moje szczęście, Wydawnictwo Literackie ostatnimi czasy rozpieszcza takich zapaleńców, jak ja i od czasu do czasu wydaje dzieła coraz to nowych, dotąd nieznanych w Polsce, Norwegów. Tym razem przyszła pora na Carla Frode Tillera i "Osaczenie".
Osią powieści jest niejaki David. Nie pojawia się on jednak bezpośrednio na kartkach książki. Nie do końca nawet wiadomo kim jest, ponieważ David stracił pamięć. W ogólnokrajowej gazecie pojawia się jego zdjęcie i prośba do wszystkich, którzy go znają, aby pomogli mu uzupełnić białe karty jego wspomnień. Na apel odpowiadają Jon - przyjaciel Davida z czasów, kiedy byli nastolatkami, Silje - jego pierwsza dziewczyna i Arvid - jego ojczym. Każde z nich samo przechodzi właśnie jakiś życiowy kryzys, z którym lepiej lub gorzej sobie radzi. Jon, mimo niemal czterdziestu lat na karku, nie jest pewien własnej orientacji seksualnej. Potrzebuje nieustannego utwierdzania go w tym, że ma jakiekolwiek zdolności i jest komukolwiek potrzebny. Arvid - niegdyś pastor, dziś umierający na raka księgowy, stara się odnaleźć jakikolwiek sens przemijającego życia, z Bogiem czy też bez niego. Z kolei Silje nie tylko nie dogaduje się z matką, ale także podskórnie nienawidzi własnego męża. Mamy wgląd w burzliwe chwile każdego z nich poprzeplatane listami, jakie piszą do Davida, historiami z ich wspólnej przeszłości.
Co ważne, "Osaczenie" to pierwsza część trylogii. W tym tomie poznajemy Davida z okresu dorastania. Trudno znaleźć więcej informacji na temat całości, Udało mi się dotrzeć to tekstu, który informuje, między innymi, że w drugiej części będziemy mieć do czynienia z innymi bohaterami, i prawdopodobnie poznamy wczesne dzieciństwo Davida. To on ma być osią spajającą całość i pozwalającą nam poznać wiele ludzkich historii.1)
Żałuję, że polski wydawca nie zaoferował czytelnikom wszystkich trzech części naraz, choć przypuszczam, że byłoby to ryzykowne. W każdym razie, ja nie mogę się już doczekać, ponieważ "Osaczenie" jest dla mnie majstersztykiem. Napisana prostym językiem książka odsłania przed czytelnikiem psychologiczną głębię postaci. I pokazuje jak niewiele ze swoich uczuć ujawniamy, jak dużo kryje się za fasadą niedopowiedzeń, której inni nie potrafią lub nie chcą przebić. Każdy z trzech autorów listów mierzy się z sytuacjami domagającymi się szczerości, rozmowy. Właściwie tylko ona może ich w jakiś sposób wyzwolić z więzienia samotności, jednak jest jednocześnie tym, czego boją się najbardziej. Zamykają się w sobie, zachowują według konwenansów do momentu, w którym coś zaczyna pękać i trzeba ratować sytuację lub się jej poddać. "Osaczenie" to opowieść o ludzkich lękach i problemach, o nieumiejętności komunikacji i o tym, że nie tak łatwo "wygrać" lub "przegrać" w życiu. Wszystko jest przecież grą pozorów i można być nieszczęśliwym odgrywając najlepszy ze scenariuszy, czy żyjąc życiem jak z TVN-owskiego serialu o młodych, bogatych i odnoszących sukcesy. 
Drugą stronę książki są listy do Davida. One pokazują nam drugą stronę ludzkiej natury, to jak wydarzenia, w których bierzemy udział i ich postrzeganie, jest zależne od nas samych i naszego punktu widzenia. Sejle, Arvid i Jon opowiadają, mniej więcej, o tym samym okresie z życia Davida. I każde z nich widziało go inaczej. Nie chodzi tylko o to, że ktokolwiek pisał list, stawiał siebie na piedestale w życiu młodego wówczas chłopaka. Bohaterowie starali się nawet dostrzegać swoje wady, przyznawać się do tego, że ich stosunki nie były idealne. Jednak w konfrontacji z tym, jak postrzegali ich inni, zawsze kończyli na straconej pozycji. Mimo że wszyscy widywali się niegdyś niemal codziennie, nikt tak naprawdę nie zauważał, jak odbierany jest przez innych, i co mówi się o nim za jego plecami. Tiller po raz kolejny pokazał w jak zakłamanym świecie żyjemy. Jak bardzo ułatwiamy sobie życie wyślizgując się z rąk innym, zamiast wprost, na samym początku wyjaśnić co i dlaczego jest nie tak. 
"Osaczenie" wystawia ludzkości ponurą i bezwzględną diagnozę. Właściwą diagnozę. Choć nie jestem przekonana, że lek, w postaci niepohamowanej szczerości, jaki sam nasuwa się na myśl po lekturze, jest właściwy. Jestem raczej zwolenniczką złotego środka. A jeśli chodzi o Davida - składanie własnej osobowości ze skrawków cudzych historii, musi być przerażające. I choć bohaterowie stosują zabieg niemówienia wprost o rzeczach dla nich ciężkich, nie analizują własnych konfliktów z człowiekiem, który stracił pamięć i starają się stworzyć w jego umyśle jak najlepszy obraz ich samych, nie udaje im się do końca ukryć wszystkich rozczarowań czy wyrzutów z powodu niespełnionych oczekiwań. Najgorsze dla Davida jest chyba to, że fragmenty puzzli, jakie mu dano, nie do końca do siebie pasują. Niestety, nie możemy wejść w jego umysł i poczytać o tym, co dzieje się z człowiekiem, który po raz pierwszy czyta cudze historie o własnym życiu.
Spotkanie z "Osaczeniem" bezbolesne nie jest, ale i takie być nie powinno. W końcu życie też, w większości przypadków, nie należy do w pełni pozytywnych doświadczeń. Ta, oparta na psychologicznej analizie jednostki i społeczeństwa, powieść jest dla mnie podwaliną dla licznych przemyśleń o naszych wewnętrznych hamulcach i konwenansach, wśród których się obracamy. Oczywiście można znaleźć milszy sposób na spędzanie wolnego czasu niż towarzyszenie kilku postaciom w przeżywaniu trudnej codzienności i w snuciu wspomnień. Ale czasami "cięższa" lektura może przynieść więcej pożytku. "Ocalenie" jest definitywnie warte tego, by dać mu kilka godzin swojego czasu.
1)http://www.dagbladet.no/2010/10/18/kultur/litteratur/anmeldelser/litteraturanmeldelser/bok/13888342/

wtorek, 15 listopada 2016

"Śnieg" Orhana Pamuka, czyli powieść, która uświadomiła mi, że nie tak łatwo zrozumieć świat znany do tej pory jedynie z prasowych nagłówków

O.Pamuk, Śnieg, tłumaczenie A.Polat, Wydawnictwo Literackie, 2006.

"Śnieg" Orhana Pamuka to dla mnie nie tylko pierwsze spotkanie z tureckim noblistą, ale również jedna z nielicznych powieści z Bliskiego Wschodu, jakie miałam okazję czytać. A jako że do tej pory moja znajomość literatury z tamtego regionu ograniczała się jedynie do powieści izraelskich, "Śnieg" by dla mnie całkowitą nowością. Kiedy rozpoczynałam lekturę, jakiś głosik z tyłu głowy podpowiadał mi, że będę miała szansę na to, aby wykpić ten patriarchalny, chory świat, który nie może podporządkować się normom zachodu. Teraz już wiem, że to nie takie proste.
Powieść opowiada o Ka, poecie, który wiele lat wcześniej pod pretekstem represji politycznych wyemigrował do Niemiec, i po latach wraca do Turcji na pogrzeb matki. Postanawia pojechać do niedużego miasta Kars we wschodniej części kraju po to, aby zdobyć miłość niegdyś podziwianej kobiety. Zobowiązuje się również do napisania dwóch artykułów do ogólnokrajowej gazety. Jednego na temat samobójstw młodych dziewcząt, protestujących przeciwko konieczności zdejmowania chust na terenie szkoły i drugiego o wyborze nowego burmistrza. Wszystkim tym wydarzeniom towarzyszy śnieg, który zasypuje wszystkie drogi dojazdowe i odcina Kars od świata. Ka, zupełnie dla niego niespodziewanie i poniekąd przypadkiem, trafia w sam środek konfliktów religijno-politycznych, mikrorewolucji i machiny inwigilacyjnej. I właśnie tam, w Karsie, pomiędzy studentami, religijnymi fanatykami, przywódcami politycznymi, terrorystami i nacjonalistycznymi Kurdami, stara się odnaleźć dawno zagubione natchnienie.
Gdybym chciała nagiąć powieść Pamuka do wspomnianej wcześniej tezy, pewnie by mi się to udało. Mogłabym zacząć od tego, że w "Śniegu" pośród dziesiątek bohaterów tak naprawdę pojawiają się tylko cztery postacie kobiece. I każda z nich postrzegana jest przez pryzmat urody, poświęcenia dla religii lub jej odrzucenia, a przede wszystkim w kontekście mężczyzn, do których należy: ojców, mężów i kochanków. Mogłabym pokazać stosunek patriarchalnego świata do kobiet wschodniego świata. Weźmy chociażby taki cytat:
Ale to właśnie historie o samobójczyniach miały go nawiedzać do końca życia. I wcale nie uderzyła go w nich bieda, bezradność, brak wrażliwości na cudze cierpienie. Nie zszokowały go wieści o tym, że dziewczęta były bite. Nie przejął się, że były nieludzko traktowane przez swoich ojców, którzy nie pozwalali im nawet wyściubić nosa z domu. Nie zaskoczyły go też zazdrość mężów ani bezustanny brak pieniędzy. Tym, co przeraziło Ka najbardziej, był sposób, w jaki dziewczęta odbierały sobie życie: nagle bez ostrzeżenia, bez komentarza, w czasie zwykłych codziennych obowiązków.1)
I nie mam zamiaru twierdzić, że sytuacja kobiet w świecie muzułmańskim nie jest straszna. Przypuszczalnie jest jeszcze gorsza. Wystarczy zwrócić uwagę na wypowiedzi młodzieńców, uczących się w szkole koranicznej, opowiadających o wyidealizowanych ich oczami młodych kobietach, z którymi nigdy nie zamienili nawet słowa. Twierdzą na przykład, że religijna dziewczyna nie może oglądać serialu z całą rodziną, skoro w tym samym czasie może poświęcać się pracy lub modlitwie. Jednak tragiczna sytuacja kobiet nie jest tematem tej książki. Nawet nie wiem, czy autor w pełni zauważał, że to, co przedstawia tak bardzo odbiega od pożądanej, zachodniej wizji świata. A sam twierdził, że pisze z pozycji stambulskiego inteligenta, który z ortodoksyjną odmianą religii nie ma nic wspólnego.
Problemem Ka, jak i wszystkich innych bohaterów książki jest uwikłanie religijno-polityczno-etniczne wszystkich wydarzeń. Mam świadomość tego, że obecna sytuacja polityczna w Turcji daleko różni się od tej, która panowała w tym kraju na przełomie wieku XX i XXI, kiedy powstawała powieść Pamuka. Jednak owo uwikłanie chyba nigdy się nie skończy. Zwykły dialog staje się niemożliwy, ponieważ każda z grup najpierw wyrzuca winy innej, a następnie unosi się dumą. Nawet jeśli część mieszkańców chce dążyć do europejskich standardów, uświadamiają oni sobie, że w innych krajach (jako przykład podają Niemcy), są traktowani, jako ludzie drugiej kategorii. Druga część stwierdza, że nie chce być częścią Europy, ponieważ to całkowicie wyzuwa człowieka z jego kultury i religii. Nikt nie ma dobrej odpowiedzi i nie chce iść na kompromisy. Do tego trzeba dołożyć szerzący się terror i fakt, że tamtej część świata podjęcie nieodpowiedniej lub krzywdzącej dla którejś z grup decyzji, może skończyć się śmiercią. Jedni mężczyźni oburzają się na drugich, a tylko najsilniejszym kobietom udaje się dojść do głosu. I pada tam zdanie, które może nam pomóc zrozumieć sytuację muzułmańskich kobiet w Europie, trwających w tradycji okrywania głów, mimo że udało im wyzwolić z innych religijnych nakazów. Jedna z bohaterek zwraca uwagę na to, że kobiecie, której od dziecka wmawiano, że odkrywanie włosów jest czymś złym, grzesznym, wstydliwym, trudno z dnia na dzień zrzucić zasłonę. Ortodoksyjności trzeba wyzbywać się od dziecka. Jest duża szansa na to, że córki kobiet, które dzisiaj noszą hidżab, w następnym pokoleniu będą dumnie odsłaniać włosy. Tak jak kiedyś w córki chrześcijanek, noszących wyłącznie spódnice za kolana, zaczęły nosić minispódniczki. 
Ciekawa w powieści Pamuka jest również forma. Narrator i czytelnik nie przeżywają wszystkich wydarzeń razem z Ka, lecz podążają jego śladami po kilku latach od opisanych w książce wydarzeń. Dzięki temu, patrzymy na historię poety, od pewnego momentu wiedząc, jak się ona skończy. Ze skrawków cudzych wspomnień i zapisków głównego bohatera, staramy się stworzyć pełen obraz wydarzeń, które miały miejsce tamtej zimy w Karsie. Co wcale nie jest takie proste, jak może się wydawać, ponieważ poeta nie wszystko zapisał w swoim notatniku, a część jego czynów nie jest do końca znana.
"Śnieg" Orhana Pamuka to jedna z lepszych powieści, jakie ostatnio przeczytałam. Może właśnie dlatego, że uświadamia europejskiemu czytelnikowi, że tak naprawdę niewiele wie o świecie ludzi, których ocenia. Oczywiście, zdążyłam napisać jedynie o wyrywku z ponad pięciuset stron naprawdę dobrej książki. "Śnieg" to nie tylko historia polityczna, ale także opowieść o miłości i samotnym człowieku bez ojczyzny, który nigdzie nie może znaleźć swojego miejsca i nigdzie nie należy. To także powieść o mikroświecie, przedstawiającym czytelnikom powiązania i konflikty, istniejące również w skali makro. Gorąco polecam tym, którzy nie lubią zamykać się we własnej, dobrze znanej, enklawie.
1) O. Pamuk, Śnieg, Wydawnictwo Literackie 2006, str. 20. 

poniedziałek, 14 listopada 2016

Krótka opowieść o tym, że nie warto odchodzić zbyt szybko - "Włoskie buty" Henninga Mankella

H.Mankell, "Włoskie buty", tłumaczenie E. Wojciechowska, Biblioteka Akustyczna, 2013
Henning Mankell to pisarz znany, przede wszystkim, z serii kryminałów opowiadających o komisarzu Wallanderze. Jednak Szwed ma na swoim koncie również wiele innych książek, z których nieliczne zostały przetłumaczone na język polski. Należy do nich napisana w 2006 roku powieść "Włoskie buty". Przyznam, że nie znałam wcześniej twórczości Mankella nie należącej do gatunku powieści kryminalnej, ale wybierając kolejnego audiobooka, postanowiłam zaryzykować. Po pierwsze - po torturach, jakie urządził mi Harlan Coben chciałam posłuchać pozycji pisarza, o którym wiem, że radzi sobie z fabułą i językiem. Po drugie - chwilowo przedawkowałam kryminały i książki sensacyjne, więc potrzebowałam odmiany. Nie żałuję.
"Włoskie buty" to powieść o przemijaniu i o tym, że końcówka ludzkiego życia wcale nie musi być pozbawiona sensu. Jej bohater, ponad sześćdziesięcioletni, emerytowany lekarz Frederick Welin po popełnieniu tragicznego błędu w sztuce od dwunastu lat mieszka samotnie na jednej z niewielkich szwedzkich wysepek. Nie ma w zwyczaju opuszczać swojego małego skrawka ziemi. Jego jedynymi towarzyszami są kot i pies, a najlepszy przyjaciel to listonosz-hipochondryk, który nigdy nawet nie odwiedził domu samotnika, mimo że regularnie dowozi mu potrzebne towary i domaga się konsultacji lekarskich. Monotonne, przerywane jedynie sporadycznymi kąpielami w przeręblu, życie Fredericka zmienia się, gdy pewnej zimy zauważa opartą o balkonik kobietę, zmierzającą na jego małą wysepkę. Harriet - jego miłość z czasów studenckich wprowadza w życie Welina chaos, który uświadamia mężczyźnie, że wcale jeszcze nie umarł.
Proszę nie sugerować się chaosem - w książce tej nie ma ani wybuchów, ani nagłych zwrotów akcji. To, co może wywołać niemal apokaliptyczne zamieszanie w życiu człowieka, który całymi dniami w zasadzie nie robi nic, dla przeciętnej osoby jest, co najwyżej, egzystencjalnymi perturbacjami, a nawet, codziennością. Lecz to, co w powieści najważniejsze, to ukazanie człowieka przekonanego, że przegrał już na wszystkich frontach. Nie ma rodziny, nie ma przyjaciół, z powodu własnej dumy nie ma także pracy, której mógłby się poświęcić. Wybrał samotność i nawet jeśli nuży go już przebywanie non stop z własnymi myślami, tak bardzo przyzwyczaił się do tej sytuacji, że bez bodźca z zewnątrz nie potrafi się z niej wyrwać. Frederick w zasadzie czeka na śmierć. Rozmyśla o dniu, w którym listonosz nie zastanie go na pomoście o stałej porze i przeszuka wysepkę, aby znaleźć zimne już ciało Welina gdzieś w domu lub w szopie. Dopiero wtargnięcie do jego życia Harriet, która krok po kroku uświadamia mężczyźnie, że do śmierci ma jeszcze trochę czasu i nawet ona, mimo nieuleczalnego nowotworu atakującego jej organizm, czerpie z życia więcej od niego, uświadamia Frederickowi, że może być lepiej.
Nie chcę zdradzać tutaj całej treści, a byłoby to konieczne, by choć odrobinę głębiej przeanalizować tę powieść. Wierzcie mi jednak "Włoskie buty" to słodko-gorzka opowieść o szukaniu w życiu małych przyjemności, o znajdowaniu szczęścia wśród ludzi, o tym, że zawsze jest czas, żeby zrobić coś nowego, naprawić stare błędy i popełnić kilka nowych. Mankell usiłuje pokazać czytelnikowi, że życie nie kończy się wtedy, kiedy liczba naszych lat zaczyna przekraczać pięćdziesiąt, sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt, ale wtedy, kiedy sami o tym zdecydujemy. Ponieważ emocji w życiu można szukać nawet z setką na karku. A wyrok śmierci wisi nawet nad noworodkiem, żadne z nas naprawdę nie wie, ile dokładnie nam zostało.
Powieść Mankella nie jest idealna. Można zauważyć mniejsze lub większe niedociągnięcia w warstwie językowej. We "Włoskich butach" pojawiają się też pewne schematy i przewidywalność. Nie odbierają one jednak przyjemności z zapoznawania się z lekturą. Polecam ją wszystkim, którzy mają problem ze znalezieniem sensu w życiu i radości w tym, co pozornie nieistotne. 
A co do audiobooka... Czytał Leszek Filipowicz. Jego głos odrobinę za mocno kojarzy mi się z przygodami Kurta Wallandera, więc potrzebowałam dłuższej chwili, żeby wmówić sobie, że to nie ten sam bohater, Jednak trochę bajkowa forma, jaką lektor nadał tej opowieści, bardzo do niej pasowała. Słuchałam jej z niekłamaną przyjemnością. Może właśnie teraz, kiedy zima jest już coraz bliżej, przyszedł czas na to, żeby przebić lodową skorupę rutyny i odnaleźć w życiu coś nowego?

piątek, 11 listopada 2016

"Lampiony" Katarzyny Bondy, czyli kilka słów o tym, jak spalić całkiem niezły pomysł.

K.Bonda, "Lampiony", Wydawnictwo Muza, 2016.
Lubię kryminały Katarzyny Bondy. W wielu środowiskach to pewnie kompromitujące wyznanie, lecz, z drugiej strony, czyta je cała masa Polaków, więc widocznie coś w tych książkach jest. Poza tym Bonda ma już chyba status gwiazdy rocka w świecie polskiej literatury popularnej. I tak, owszem, specjaliści od lat mówią nam, maluczkim, że wyjście do opery jest dużo bardziej wartościowe niż tańczenie pogo przy akompaniamencie grającej na stadionie Metallici. Tyle że większość i tak wybierze gigantów rocka. Dlatego nie mam zamiaru wytykać Bondzie, że język jej książek nie jest idealny. Nie chce mi się wypominać autorce, że na początku "Lampionów" użyła trzech minimalnie sprzecznych słów na określenie jednego, płytkiego zbiornika wodnego. Z pełną zajadłością zrobił to już Marcin Sendecki w programie "Myślnik" na TVP Kultura. Nie twierdzę, że dbanie o puryzm językowy jest złe, wręcz przeciwnie. Tylko w kryminałach nie o to chodzi. Niestety, w "Lampionach" nie zadziałało kilka innych rzeczy.
"Lampiony" to trzecia część tetralogii określanej przez autorkę jako "Cztery żywioły Saszy Załuskiej". I muszę uprzedzić, że nie warto ich zaczynać, nie znając poprzednich tomów, ponieważ przez powieść przeplatane są wątki, ciągnące się przez całą serię, a część fabuły wyjaśnia niedomówienia z "Okularnika". W "Lampionach" profilerka Sasza Załuska jedzie do Łodzi, aby zbadać tam sprawę tajemniczej serii pożarów, potencjalnie powiązanej z terrorystami i ISIS. Jednak podpalenia to nie jedyny problem tego miasta. Każdego dnia zarówno policja jak i szarzy mieszkańcy muszą się mierzyć z napadami na bezdomnych, wojującym rasizmem, homofobią i antysemityzmem, czyścicielami kamienic, złodziejami działającymi na coraz bardziej wyszukane sposoby itd, itd. W Łodzi się dzieje... Problem polega na tym, że dzieje się za dużo. 
W poprzednich powieściach Bondy ceniłam sobie fabułę. Była niecodzienna, zaskakująca, zawikłana, ale na końcu wszystko wychodziło na prostą i czytelnik wiedział na czym stoi. Tak było w trylogii o Hubercie Meyerze. Lecz w przypadku "Czterech żywiołów Saszy Załuskiej" autorka chce czytelnikom dawać coraz więcej, łącząc wątki długofalowe z historią przedstawianą jedynie w danej powieści. W "Pochłaniaczu" całość była jeszcze zrozumiała. W "Okularniku" na ostatnich trzystu stronach wszystko zaczęło się mieszać i niektórym wątkom nie udało się wyjść na prostą. W "Lampionach" chaos pochłania czytelnika już od samego początku. 
Bohaterem tej powieści, co autorka wielokrotnie i z dużym naciskiem powtarza, jest miasto. Trudno mi jednoznacznie określić, czy Bondzie udało się oddać klimat Łodzi, ponieważ nigdy tam nie byłam. W pojawiających się w książce opisach, da się wyczuć namiastkę specyficznej atmosfery, która może właśnie to miasto obrazować. Jednak, w moim mniemaniu, bohaterami są głównie mieszkańcy Łodzi. Ludzie różniący się od siebie motywacją, zasobnością portfela, podejściem do życia, połączeni przez miasto, w którym przyszło im trwać, przez okręt, z którego nie uciekli. I choć sam pomysł na przedstawienie wielu twarzy jednej aglomeracji i włączenie w to pożarów, jako elementu łączącego wszystkie historie jest, z mojego punktu widzenia, bardzo dobry, to wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Bonda dała czytelnikom sześćset trzydzieści stron opowieści o Łodzi. Aby wyklarować wszystkie wątki, trzeba by to uzupełnić przynajmniej trzystoma kolejnymi. Mnogość postaci i wydarzeń sprawia, że czytelnik nie jest w stanie ich wszystkich zapamiętać. Każdy element historii jest opisany bardzo pobieżnie, a gdyby wgryźć się w niego trochę głębiej, można by uzyskać dużo wyraźniejszy obraz. Jakby tego było mało, każda z postaci ma nie tylko imię i nazwisko, ale jeszcze ksywkę, a w przypadku policjantów także stopień służbowy. Gdybym chciała mieć pewność, że nikogo z nikim nie pomyliłam, musiałabym w trakcie lektury robić notatki z danymi osobowymi każdego z bohaterów. Jestem pewna, że Bonda je ma i przypuszczam, że dołączenie jakiegoś drobnego spisu na ostatnich kartkach dobrze by książce zrobiło. Należy jednak zauważyć, że mimo mnogości postaci, autorce udało się dużej części z nich nadać indywidualny rys. I to nie tylko poprzez wprowadzenie krótkiej notki o przeszłości i motywacji, ale chociażby za pomocą języka. Bardzo ciekawym wtrąceniem są protokoły z przesłuchań jednego ze świadków. Sposób wypowiedzi jest do tego stopnia zindywidualizowany, że czytając, można sobie wyobrazić kobietę w charakterystyczny sposób wypowiadającą dane słowa.
Patrząc na "Lampiony" z pozycji czytelnika trzech, z czterech części tetralogii, muszę zauważyć, że wątek łączący wszystkie części w tej powieści się rozmywa. Mamy kilka stron na początku, napomknięcie w środku i zaskakujące zakończenie, które, mam nadzieję, prowadzi do czwartego tomu, będącego zwieńczeniem całej serii. Pozostaje mi jedynie łudzić się, że Bonda skupi się w "Czerwonym pająku" na tej historii, której skrawki daje nam w napisanych dotąd tomach. W końcu zbytnia wielość wątków kryminałom nie służy. A i sam tytuł książki, która ponoć już się pisze, na to właśnie wskazuje.
Podsumowując... "Lampiony" mogły być dobrą książką. Oparte na ciekawym pomyśle, zagubiły się w wielkości wątków i postaci. Czy warto je czytać? Nie mam pewności. Nie uważam lektury najnowszej powieści Bondy za czas stracony, ale w pewnym momencie zorientowałam się, że czytam ją z rozpędu. Jeśli jesteście ciekawi losów Saszy Załuskiej, przeczytajcie. Jeśli szukacie pojedynczego kryminału, a tetralogia nie bardzo Was obchodzi, poszukajcie czegoś innego. Przynajmniej się nie pogubicie.

wtorek, 8 listopada 2016

"Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" Mario Varasa Llosy, czyli o tym, że romantyzm przeszedł do lamusa.

M.Vargas Llosa, "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki", tłumaczenie M.Chrobak, Wydawnictwo Znak 2007
"Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" to moje pierwsze spotkanie z peruwiańskim noblistą, Mario Vargasem Llosą. Nie odważę się bezwstydnie zrecenzować tej książki, mądrzejsi ode mnie już dawno stwierdzili, że autor zasługuje na najwyższe wyróżnienie w świecie literatury. Wtrącę jednak kilka słów od siebie.
Czytając "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" poznajemy, opowiadaną za pomocą narracji pierwszoosobowej, historię Ricarda, który wiódłby spokojne i szczęśliwe życie, gdyby w wieku lat nastu nie zakochał się w "niegrzecznej dziewczynce". Przez niemal pół wieku kobieta pojawia się i znika z jego życia, za każdym razem zamieniając spokój Peruwiańczyka w gruzy. Ricardo, nie mogąc wyleczyć się z toksycznej miłości, pozwala kobiecie traktować się jak pewnik i raz za razem łamać swoje serce. Bez względu na to, w jakiej części świata oboje się znajdują, prędzej czy później jedno odnajduje drugie, doprowadzając do kolejnych zawirowań, powrotów i rozstań. 
Mimo że historia wydaje się banalna, wcale taka nie jest. Nawet jej pozorna, cykliczna powtarzalność, przyćmiona przez sporą ilość niespodziewanych zdarzeń, wcale nie nuży czytelnika. Choć zaskakiwanie odbiorców nie jest czymś, do czego powieść dąży. "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" to opowiedziana przepięknym językiem historia jednego z ostatnich prawdziwych romantyków. Bowiem niegrzeczna dziewczynka i Ricardo prezentują dwie różne postawy. On - relikt przeszłości, wierzący w miłość, być może nawet na całe życie, potrafi prawić banały, gloryfikujące partnerkę, docenić jej kobiecość i czar, nie żąda od życia wiele, a jego jedynym marzeniem jest życie w Paryżu. Ona - wyrachowana manipulatorka, od słodkich słówek woli pieniądze, miłosne deklaracje ukochanego zwykła nazywać banałami rodem z telenoweli, łaknie skrajnych wrażeń i nie potrafi odnaleźć spełnienia w szczęśliwym życiu rodzinnym. "Niegrzeczna dziewczynka" zagubiona w swoich szelmostwach nie potrafi dostrzec, że nie tylko Ricardo jest śmiertelnie zadurzony w niej, ale i ona nie potrafi na długo o nim zapomnieć.
Rodzaj romantyzmu, jaki prezentuje Ricardo, dziś pozostaje aktualny jedynie w głowach marzycielek, które za młodu oglądały stanowczo zbyt dużo południowoamerykańskich telenowel przeplatanych amerykańskimi komediami romantycznymi. Współcześnie młode kobiety prędzej czy później muszą wyleczyć się z mitu księcia z bajki. Coraz więcej wśród nich (nas?) niegrzecznych dziewczynek, femme fatale, które dążą do wykalkulowanego wcześniej celu, jakim niekoniecznie są pieniądze czy mężczyzna. Być może pod wpływem zmian kulturowych, być może pod wpływem feminizmu, nie chcemy już być jedynie pięknymi kwiatami opiewanymi przez słodkie słówka dziesiątek absztyfikantów. Jednak "niegrzeczna dziewczynka" nigdy nie była współczesną feministką. Raczej kobietą, która wykorzystywała swoją niezwykłą urodę i przebiegłość, aby jednocześnie przeglądać się w oczach mężczyzn i czerpać z tego korzyści. Przypuszczam, że to kwestia metryki i temperamentu tej bohaterki, ponieważ, w dzisiejszych czasach, również jej postawa wydaje się anachroniczna. 
Jednak dla mnie esencją tej historii jest ból. Vargas Llosa pokazuje swoim czytelnikom, że nawet największe, najbardziej bezinteresowne uczucie jest naznaczone cierpieniem, choć jest ono zazwyczaj równoważone przez momenty totalnego szczęścia. Lecz Ricardo, w przeciwieństwie do typowego bohatera romantycznego, nie uważa, że życie bez ukochanej jest tak tragiczne, że należy je od razu zakończyć. Co prawda, raz postanawia popełnić samobójstwo, ale robi to w afekcie i, kiedy tylko zostaje powstrzymany, sam nie rozumie swoich zamiarów. Historia przedstawiona w powieści, pokazując czytelnikowi powszechność codziennych tragedii i bólu, przede wszystkim ukazuje nam nadzieję w dwóch postaciach. Pierwszą jest czas, który, bez względu na to, jak banalnie to brzmi, leczy rany. Natomiast drugą są ludzie wokół nas. Nawet jeśli tracimy jednych pojawiają się drudzy, życie trwa, kręci się i nie zawsze jest złe, czasami po prostu nijakie lub dobre.
"Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" to cudowna opowieść, o której nawet, na dobre, nie zaczęłam pisać. Bogactwo wątków i możliwości ich odczytywania sprawia, że każdy może znaleźć fragment, który go zainteresuje. Szczególnie, że na kartach powieści Ricardo dzieli się z czytelnikiem bezlikiem swoich uczuć i przemyśleń. Naprawdę warto przeczytać tę pięknie napisaną historię.
A co do Mario Vargasa Llosy... - na pewno zapoznam się jeszcze nie jedną jego powieścią.

niedziela, 6 listopada 2016

H.Coben "Tylko jedno spojrzenie", czyli "przeszywający ból" moich uszu

H.Coben, "Tylko jedno spojrzenie", tłumaczenie Zbigniew Królicki, Wydawnictwo Albatros 2008

Gwoli wyjaśnienia - książki Cobena słuchałam. Jednak jeśli zdecydujecie się ją przeczytać, ów "przeszywający ból" może dotknąć Waszych oczu. Z dużym prawdopodobieństwem poczują go zakończenia nerwowe Waszego mózgu w części odpowiadającej za uwielbienie dobrze napisanej literatury. Ponieważ książka Cobena dobrze napisana nie jest. Świadczy o tym, chociażby, pojawiający się co kilka stron "przeszywający ból", dotykający niemal każdego bohatera w chwili, kiedy autorowi brakowało innych określeń, albo nie chciało się szukać synonimów.
Zacznę jednak od początku. Nie mam w zwyczaju kończyć beznadziejnych książek, nie przepadam za masochizmem. Jednak, jak już wspomniałam, "Tylko jedno spojrzenie" poznawałam w formie audiobooka. Słuchałam go w trakcie długiej, nocnej podróży, bez możliwości zorganizowania sobie innej lektury. Nie miałam wyboru. Albo Coben albo stukot kół i chrapanie współpasażerów intensyfikowane przez przeszywającą nudę i ciemność. Pozostało mi stawić czoła mniejszemu złu. Po powrocie do domu przez prawie dwa tygodnie zmuszałam się do wysłuchiwania ostatnich fragmentów i bynajmniej nie kończyłam tego czytadła dla siebie. Zrobiłam to, aby z czystym sercem móc napisać o nim parę słów i ostrzec innych przed popełnieniem błędu sięgania po nie.
Od powieści sensacyjnych i kryminałów z zasady nie oczekuję wiele. Jeśli książka jest poprawnie napisana, ma spójną, ciekawą akcję i nie pojawiają się w niej błędy, które mogę wychwycić, odwołując się jedynie do skromnej ilości wiedzy znajdującej się w mojej głowie, jestem zadowolona. A że powieści Cobena jest sporo zarówno w księgarniach, jak i na półkach moich znajomych, zaryzykowałam. Już nigdy więcej nie popełnię tego błędu.
W teorii zapowiadało się całkiem nieźle. Grace Lawson, żona, matka, malarka i ofiara masakry na koncercie sprzed wielu lat, znajduje wśród świeżo wywołanych zdjęć starą fotografię, na której widzi nie tylko przekreśloną twarz młodej dziewczyny, ale i młodszą wersję swojego męża. Kiedy pokazuje znalezisko swojej drugiej połówce, jej małżonek twierdzi, że nie ma z tym wszystkim nic wspólnego, po czym w środku nocy wychodzi z domu i znika. Grace postanawia go szukać, a wokół niej zaczynają pojawiać się ludzie zainteresowani nie tylko zdjęciem, ale i strzelaniną na imprezie muzycznej, z której kobieta ledwo uszła z życiem.
W praktyce, "Tylko jedno spojrzenie" nie spełnia ani jednego z moich trzech wymagań wobec tego typu powieści. Po pierwsze, język bywa straszny. "Przeszywający ból" nie jest jedynym permanentnie powtarzającym się sformułowaniem. Brak też synonimów. Słowa powtarzają się zdanie po zdaniu i, przynajmniej z mojego punktu widzenia (słyszenia), nie wyglądało to na celowy zabieg literacki. Co do akcji - tworzy całość, ale, przynajmniej mi, wydaje się naciągana. Jeden z bohaterów, gangster o niecodziennym nazwisku Vespa, zdaje się być postacią stworzoną tylko po to, aby wywoływać efekty aspirujące do miana deux ex machina. Główna bohaterka potrzebuje ochrony - jest Vespa. Trzeba wprowadzić postać muzyka, na którego koncercie miała miejsce masakra - zrobi to Vespa. Trzeba wymyślić sposób na uratowanie kogoś - nie martwcie się, mamy Vespę. O tym, kto stoi za wielką intrygą przedstawioną w powieści i jak wielce to prawdopodobne, nie wspomnę. W końcu wszędzie są masochiści. Błędy, które sama potrafię wychwycić także się pojawiły i aż raziły mózg przez uszy. Nie czuję się ekspertem w sprawie Korei Północnej, ale postać Erica Wu jest przekroczeniem wszelkich granic braku researchu. Rozumiem, że książka pochodzi z 2004 roku i znalezienie w internecie wszystkich potrzebnych informacji nie było wtedy możliwe, ale naprawdę wątpię, aby żyjący w Ameryce autor nie mógł dotrzeć do tych podstawowych poprzez przeczytanie kilku książek czy artykułów. Zacznijmy od tego, że ktoś z Korei Północnej raczej nie będzie nosił imienia Eric. Nazwisko Wu też jest raczej chińskie niż koreańskie. Jednak do moich ulubionych absurdów należy sześcioletni Eric Wu, żyjący samotnie w lesie przez kilka miesięcy, a może nawet lat. Oczywiście, doskonale sobie radzi. W kraju, w którym temperatura zimą spada poniżej zera, a ludzie z głodu jedzą nawet szczury. Serio? Czy Coben ma swoich czytelników za pozbawionych jakiejkolwiek wiedzy idiotów?
Pozostaje jeszcze kwestia lektora, którym w tym przypadku był Jacek Rozenek. Miałam już okazję słuchać powieści czytanych przez tego aktora i, jak dotąd, dobrze się sprawdzał. Uwielbiam także sposób, w jaki zdubbingował wiedźmina Geralta w grze "Wiedźmin 3: Dziki gon". Jednak w tym przypadku, Rozenek mnie zawiódł. Nie wiem, na ile to zasługa tekstu, a na ile braku zaangażowania, ale książka była czytana niedbale, za szybko, pochopnie, bez dobrego rozróżnienia na postaci i uwzględnienia zmiany tempa akcji. Może aktor, czytając "Tylko jedno spojrzenie" wstydził się jaki tekst firmuje swoim nazwiskiem i chciał mieć to jak najszybciej z głowy?
Podsumowując - nie róbcie sobie tego. Są tysiące lepszych książek. Lepiej napisanych, bardziej spójnych, ciekawszych. "Tylko jedno spojrzenie" to grubymi nićmi szyta intryga, która ani nie porywa, ani nie zachwyca. A jeśli ktoś się nie zgadza, niech wie, że od amerykańskiej sensacji wolę skandynawskie kryminały. Mimo tego dałam Cobenowi jedną szansę, którą sromotnie zaprzepaścił.

czwartek, 3 listopada 2016

Czy z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach? - "Bracia Burgess" E. Strout.

E. Strout, "Bracia Burgess", tłumaczenie M. Maruszkin, Wydawnictwo Wielka Litera 2016

Kiedy przeczytałam krótki opis na okładce "Braci Burgess" Elizabeth Strout, pomyślałam, że mam pecha. Po raz kolejny trafiłam na książkę, w której pojawiają się prawnicy. To chyba jakieś fatum... Jednak "Braci Burgess" z pewnością nie wybrałam ze względu na opis na okładce. Do samej autorki przekonał mnie magazyn "Książki", którego recenzjom zazwyczaj wierzę. Dzięki jednej z nich przeczytałam "Mam na imię Lucy". Po "Braci Burgess" sięgnęłam już sama, wierząc, że szanse na to, że ktoś, kto napisał bardzo dobrą książkę, stworzy również bardzo złą, są nikłe. Nie myliłam się. "Bracia Burgess" to kilka godzin wciągającej, wzruszającej lektury na najwyższym poziomie.
Strout ma niezwykły talent do opisywania trudnych rzeczy za pomocą prostych słów. Czytając jej prozę, nie spotkamy się z szeregami zdań złożonych i wyszukanymi frazami. Jest to ewidentna zaleta, ponieważ, dzięki takiemu podejściu, bohaterowie "Braci Burgess" nabierają autentyczności. Również dialogi wydają się być niewymuszone. Każda z postaci mówi na swój sposób, ale tak. że równie dobrze moglibyśmy usłyszeć takie słowa od brata czy sąsiada. Zaletą prozy Strout jest naturalność. Dzięki niej język staje się elementem tła opowiadanej historii.
A o czym dokładnie opowiadają "Bracia Burgess"? O relacjach rodzinnych, międzyludzkich, o nieszczerości, przemilczaniu, chowanych urazach, ukrywanej agresji. O rozpadzie więzi. Ale także o społeczeństwie, które nie daje sobie rady z innością, z przezwyciężeniem własnych uprzedzeń. Głównymi bohaterami są tytułowi bracia Jim i Bob, oraz siostra bliźniaczka tego drugiego, Susan. Pochodzą oni z małego miasteczka Shirley Falls w konserwatywnym i purytańskim stanie Maine. Każde z nich żyje swoim życiem i zmaga się z własnymi problemami. Jim - odnoszący sukcesy nowojorski prawnik korporacyjny razem z kochającą żoną Helen cierpią na syndrom opuszczonego gniazda po wysłaniu na studia trójki swoich dzieci. Bob, również prawnik z Nowego Jorku, ale na znacznie niższym szczeblu, zmaga się nie tylko z rozwodem ale i traumą z dzieciństwa. Wszystko wskazuje na to, że w wieku czterech lat doprowadził do śmierci ojca, a sam nawet tego nie pamięta. Natomiast Susan, samotna i opuszczona zarówno przez braci, jak i przez męża, nadal mieszka w rodzinnym miasteczku i wychowuje tam samotnie nastoletniego syna, Zacha. W powieści starają się zachowywać status quo. Aż pewnego dnia Zach wrzuca świński łeb do pobliskiego meczetu, do którego uczęszczają Somalijczycy. Uporządkowany świat rodziny Burgessów zaczyna się walić.
Drugą, równie ważną płaszczyzną "Braci Burgess" są relacje społeczne. Na długo przed incydentem z udziałem Zacha do homogenicznego miasteczka wprowadzają się uciekający przed wojną i prześladowaniami uchodźcy z Somalii. Strout pokazuje nam zarówno ich niepewność, zagubienie w zderzeniu z całkowicie obcą kulturą i tęsknotę za własną ojczyzną, jak i postawę mieszkańców Shirley Falls, którzy z jednej strony mówią o tolerancji, a z drugiej cały czas traktują Somalijczyków jak obcych, nazbyt odbiegających od gloryfikowanego przez nich wzoru. Miejscowi krytykują przybyszów za brak znajomości języka, a sami zazwyczaj nie potrafią poprawnie wymówić nazwy ich narodowości w swojej ojczystej mowie. 
Trudno mi znaleźć złe strony w powieści Elizabeth Strout i nie mam zamiaru doszukiwać się ich na siłę. Osiągnięcia autorki mówią same za siebie: za jedną ze swoich książek dostała Pulitzera, za inną, nominowano ją do Nagrody Bookera. W "Braciach Burgess" Strout wykorzystuje nie tylko swoje umiejętności opisywania psychologicznej głębi postaci i relacji społecznych, ale także korzysta z wykształcenia prawniczego, aby jak najlepiej ukazać czytelnikom mechanizmy, które rządzą życiem człowieka popełniającego wykroczenie lub przestępstwo. Autorka przedstawia nam błyskotliwą opowieść o tym jak ludzki egoizm zwycięża nad powinnościami i szeroko pojętą moralnością. Naprawdę warto się z nią zapoznać.