poniedziałek, 25 września 2017

Twórca zdjęty z piedestału, czyli "Jak oni pracują" Agaty Napiórskiej

A. Napiórska, "Jak oni pracują?", Wydawnictwo W.A.B, 2017.

Któż nie chciałby wzorować się na swoich mistrzach? Tak jak oni poświęcać się w stu procentach temu, co kochamy? Za sztuką często stoi jednak rutyna. Normalność, z którą musi zmierzyć się każdy, kto chce choć raz na jakiś czas skończyć któreś ze swoich dzieł. Właśnie o tej osnutej tajemnicą ciężkiej pracy opowiada książka Agaty Napiórskiej "Jak oni pracują?".
"Jak oni pracują?" to zbiór wywiadów z pięćdziesięcioma ośmioma osobami ze świata polskiej kultury. Znajdziemy tutaj wielu od Papcia Chmiela do Michała Rusinka, od Mariusza Szczygła do Wilhelma i Anki Sasnalów, od Zbigniewa Lwa-Starowicza do Łukasza Orbitowskiego. Trudno wymienić wszystkich, z którymi rozmawiała Napiórska. Każdy z przeprowadzonych wywiadów dotyczył jednak tego samego tematu - organizacji pracy, poszukiwania natchnienia i kwestii regularności w twórczości.
Przeczytałam tę książkę prawie jednym tchem. Wciągnęłam się w opowieści ludzi twórczych, ich sposoby na życie, smaczki i szczegóły, które sprawiają, że ich żywot jest trochę inny niż egzystencja ludzi pracujących od 8 do 16, wykonujących mniej lub bardziej kreatywną pracę. Choć nie powinnam uogólniać, bo polskie realia są, jakie są, w związku z czym część artystów musi traktować swoją sztukę jako hobby i oprócz tego tyra na etacie bądź śmieciówce. Czytanie tej książki jednym tchem miało jednak swoją wadę. Po czasie nie zawsze jestem w stanie przyporządkować sposób na życie do konkretnego artysty. A co takiego specyficznego znajdziemy w artystycznym sposobie na przeżycie dnia codziennego? Nic. Bowiem każdy z rozmówców Agaty Napiórskiej miał swój własny sposób na pracę, plan dnia i teorię, która może to uzasadniać. I choć zazdroszczę bohaterom części z tych wywiadów możliwości wstawania o dowolnej porze i pracy w środku nocy, po lekturze jeszcze bardziej zdaję sobie sprawę z tego jak trudno jest być panem własnego losu. Bo o ile malarze mają to szczęście, że rytm ich dnia wyznacza, tak zwane "dobre światło", o tyle przedstawiciele wszystkich innych dziedzin muszą czasem dysponować samodzielnie. A nie jest to aż takie łatwe, kiedy ma się rodzinę, dzieci, przyjaciół. Kiedy jest się artystą można powiedzieć, że cały dzień się pracuje i cały dzień ma się wolne. Praca twórcza nawiedza bowiem myśli przez cały czas. Jednak czasami trzeba też zająć się jej realizacją, przelać myśli na papier, a to często wymaga skupienia, spokoju, wysłania dzieci do szkoły i partnera do pracy. Kolejną interesującą kwestią jest szukanie inspiracji. Jak pokazują historie bohaterów książki czasami przychodzi ona nagle, a innym razem trzeba godzinami wpatrywać się w pustą kartkę, by pojawił się choć przebłysk pomysłu. A przekucie idei w dzieło też nie dla wszystkich jest przyjemnością.
Cóż mogę powiedzieć po lekturze tej książki? Ciężkie jest życie artysty... A z pewnością nie jest ono sielanką, jaką wyobraża sobie część z nas. "Jak oni pracują?" Agaty Napiórskiej to zbiór ciekawostek o polskich twórcach, które przybliżają ich czytelnikowi, nadają im bardziej ludzki wymiar. Nie mi oceniać, czy odsłonili się oni przed dziennikarką w pełni. Myślę jednak, że jeśli sytuuje się przepytywanych w tej pozycji twórców na piedestale, warto przeczytać tę książkę, by przekonać się, że są ludźmi z krwi i kości i im też czasami "się nie chce".

czwartek, 21 września 2017

O książce mistrzyni, której raz coś się nie udało, czyli "Rok królika" Joanny Bator

J.Bator, "Rok królika", Wydawnictwo Znak, 2016.

Wielu przestrzegało mnie przed najnowszą powieścią Joanny Bator. Czytałam wiele niepochlebnych recenzji i całą masę utyskiwań nad jakością tej książki. Mimo tego musiałam przekonać się sama. I gdyby nie fakt, że zostałam zmuszona do spędzenia ośmiu godzin w pociągu relacji Poznań-Kraków pewnie nigdy nie skończyłabym "Roku królika".
Julia Mrok to autorka romansów historycznych, żyjąca na co dzień z dwoma mężczyznami. Nie stroni od rozkoszy i ponad wszystko pragnie opowieści. Te ostatnie inspirowane są nagłówkami tabloidów i historiami ludzi, którzy pojawiają się w jej życiu. Pewnego dnia Julia, zauważając pewien dysonans w swoim nietypowym związku, postanawia zniknąć. Zmienia tożsamość oraz wygląd i opuszcza Warszawę by trafić do Ząbkowic Śląskich, gdzie melduje się do hotelu, w którym znajduje się tajemnicze spa "pod królikiem". Wokół zaczynają dziać się dziwne rzeczy, a Julia Mrok musi zmierzyć się nie tylko z niespodziewanym biegiem wydarzeń, ale i z własną przeszłością.
Tyle z intrygującej fabuły. Trzeba przyznać, że jest ona raczej tłem do językowych popisów autorki. A te cieszą oko i wzbudzają podziw przez, mniej więcej, pierwsze sto stron. Potem irytują, nudzą i wydają się wymuszone. Tak jak ciągłe nawiązywanie do nagłówków tabloidów. Owszem - jest to pomysł świeży i intrygujący, ale w przypadku "Roku królika" nazbyt eksploatowany. Przytoczenie kilku nagłówków jest dla wymagającego czytelnika ciekawostką językową, ale po pewnym czasie zaczyna irytować. Gdyby ktoś chciał zgłębiać świat przez pryzmat tego typu "twórczości" czytałby "Fakt" i "Super Express", a nie powieść laureatki nagrody Nike. Poza tym może się wydawać, ze sama autorka się w tej zabawie pogubiła i dała ponieść magii nagłówków, wytaczającej ścieżki głównej bohaterki. To samo tyczy się poszukiwania przez Julię Mrok opowieści i fragmentów jej własnego "dzieła" przedstawianych na karatach powieści. Parodia romansu historycznego - bo zakładam, że miała to być parodia, bawi przez krótką chwilę, ale w książce przytaczane są dłuższe fragmenty owym czytadłem będące i sprawiające, że wprawny czytelnik pragnie wyłupić sobie oczy. Nadmiar jest problemem tej książki - w nadmiarze tajemnic, niedopowiedzeń, przypadków i eksperymentów językowych czytelnik się gubi. Bowiem stosowanie tych ostatnich tak spiętrza znaczenia, że bohaterowie zdają się zanikać pod ich warstwą razem z całą zagadką i grozą, która według założeń powinna się w tej powieści pojawić. Kolejnym problemem "Roku królika" jest podobieństwo do poprzedniego dzieła Bator - "Ciemno, prawie noc". Tutaj też mamy specyficzną bohaterkę zmieniającą swoje życie, tajemnice, niedopowiedzenia i ciekawy język. Tylko w poprzedniej powieści autorka trzymała to wszystko w cuglach. W "Roku królika" się pogubiła i choć nadal jest dla mnie mistrzynią słowa, nie potrafię pogodzić się z zanikiem klarowności fabuły. Kwestią do osobnej analizy jest sama Julia Mrok - bohaterka na wskroś egocentryczna, zaślepiona swą pasją do opowieści i pomijająca znaczenie ludzi w nich opisywanych. Świat to jedynie jej marionetki - muszą grać tak, jak ona im zagra, odgrywać jej powieść, ewentualnie przekształcać ją wciąż na nowo.
"Rok królika" to opowieść o kobiecie, która łaknie historii i chce skonstruować tą własną. Niestety, w nadmiarze znaczeń i smaczków językowych opowieść o Julii Mrok ginie i staje się męczącym chaosem, z którego czytelnik chce się wyrwać. Dlatego też, miłośnicy literatury, nie popełniajcie mojego błędu, trzymajcie się z dala od tej książki, bowiem Bator to mistrzyni, której raz coś się nie udało...

poniedziałek, 18 września 2017

O współczesnym niewolnictwie sankcjonowanym przez religię i prawo, czyli "Bunt. O potrzebie rewolucji seksualnej na Bliskim Wschodzie." Mony Eltahawy

M.Eltahawy, "Bunt. O potrzebie rewolucji seksualnej na Bliskim Wschodzie", tłumaczenie M.Juszkiewicz, Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2016.

To nie będzie zwykła recenzja. Raczej tekst ulepiony z frustracji i bezsilności. Z nieznośnej świadomości, że są miejsca, w których kobiety mają jeszcze gorzej od nas, Polek, i nie mają prawa protestować. I choć przypuszczam, że i nam niedługo się to prawo odbierze, dzisiaj będę pisała o bardziej uciśnionych. Przeczytałam książkę Mony Eltahawy "Bunt. O potrzebie rewolucji seksualnej na Bliskim Wschodzie" i mam wielką ochotę się zbuntować.
Ile można zrobić dla władzy? Dla ideologii? Czy zniewolenie połowy społeczeństwa nie jest wysoką ceną? Czy okaleczanie dzieci to za mało? Dlaczego więc nie mówimy nic, kiedy w krajach Bliskiego Wschodu kobiety traktowane są tak jak do niedawna niewolnicy? Nie mają prawa podejmować własnych decyzji, samotnie wychodzić z domu, władać własnym ciałem, a nawet jeździć samochodem. Stają się niewolnikami mężczyzn, prawo szariatu zezwala na znęcanie się nad nimi, a sądy uparcie twierdzą, że słowo kobiety równoważne jest połowie słowa mężczyzny. I wszystko to jest akceptowane przez większość obywateli, ponieważ dyskryminację usankcjonowała religia.
Nigdy nie zrozumiem lęku przed obrażaniem czyiś uczuć religijnych. Szczególnie, że często używa się własnego wyznania do czynienia zła. I nie mówię tu tylko o muzułmanach, ale i katolikach, którzy ograniczają wolność polskich kobiet dla własnych poglądów, których źródeł można dopatrywać się w tekstach liczących sobie tysiące lat. Niestety, muzułmanie zdają się być do swojej religii aż nazbyt przywiązani i większość z nich, nie potrafi podchodzić do niej na chłodno, bez zbędnych emocji. Dlatego też przestałam wierzyć, że piekło zgotowane tamtejszym kobietom uda się łatwo zamienić w raj. Są jednak muzułmanki, które pragną walczyć o siebie. Czasami na małą, a czasami na wielką skalę. Przypomnijmy sobie Arabską Wiosnę. W większości państw, gdzie miała miejsce, na ulice wychodziły także kobiety, które pragnęły walczyć także o swoje prawa. I jak to się skończyło? Nie tylko niewiele zmieniła się sytuacja kobiet w tych krajach, ale także podczas samych protestów stawały się one ofiarami wojska i współprotestujących mężczyzn. W końcu demonstracja to doskonały sposób na podszczypywanie, dotykanie i molestowanie kobiet, którym wydaje się, że mają prawo wyrażać własne zdanie i pojawiać się na ulicy. Dręczenie i molestowanie seksualne to codzienność kobiet na Bliskim Wschodzie. A najgorsza jest stojąca za tym hipokryzja. Bowiem ci, którzy zmuszają te kobiety do okrywania się od stóp do głów, twierdząc, że wodzą mężczyzn na pokuszenie, nie potrafią powstrzymać się przed dotykaniem, nawet kiedy kobiety są zakryte. Tutaj objawia się kolejny element życia kobiet na Bliskim Wschodzie, który zatrważa mnie do głębi. Otóż, dziewictwo córki jest tutaj sprawą honorową, dobrem rodzinnym, cenniejszym niż złoto. To zaprzecza ludzkiej wolności. Każdy, polityk, kapłan czy rodzić, który uzurpuje sobie prawo do decydowaniu o życiu seksualnym kobiet odbiera im człowieczeństwo i jednocześnie ustanawia siebie uzurpatorem ludzkiej wolności. Właśnie takimi handlarzami niewolników otoczone są tamtejsze kobiety. Należą do nich ich bliscy, rodziny, również inne kobiety, które same przeżyły horror obrzezania i zniewolenia i dla wpojonego im do głów honoru i religii są zdolne do zrobienia tego samego własnym córkom. Mona Eltahawy opowiada w swojej książce o wszystkich tych społecznych patologiach. Dodaje jednak wątki osobiste. Opisuje to, jak ona, nie rezygnując z bycia muzułmanką, walczyła z samą sobą by zdjąć z głowy chustę i nie obawiać się wyjść bez niej na ulicę. Mówi, ile razy stałą się ofiarą przemocy seksualnej tylko dlatego, że jest kobietą i wychodzi do miasta bez towarzystwa mężczyzny. Przyznała, że religijni muzułmanie nie powstrzymują się od molestowania kobiet nawet podczas pielgrzymki do Mekki. Opowiada o szeregu własnych tragedii i latach walki o to, by być feministką i muzułmanką jednocześnie. I choć większości z nas wydaje się to sprzecznością, okazuje się, że można to pogodzić, a Eltahawy jest tego sztandarowym, acz nie jedynym przykładem.
Dlaczego to wszystko piszę? Ponieważ nienawidzę niewolnictwa. Ponieważ chciałabym, aby ktoś wreszcie przestał zasłaniać się uczuciami religijnymi i kulturą podczas rozmowy na temat sytuacji kobiet na Bliskim Wschodzie. Ponieważ dzięki książce Eltahwy wiem więcej o tym, jak wygląda życie kobiety w państwie wyznaniowym (nie tylko islamskim) i chciałabym, aby tę przestrogę wzięli sobie do serca ci, przyklaskujący najbardziej patriarchalnym i szowinistycznym przedstawicielom władzy i kleru w Polsce, na których polecenia "dobra zmiana" zmienia życie polskich kobiet na gorsze.

czwartek, 14 września 2017

O zbrodni w medialnym bagnie, czyli "Prime time" Lizy Marklund

L.Marklund, "Prime time", tłumaczenie E.Frątcak-Nowotny, Wydawnictwo Czarna Owca, 2010.

Liza Marklund jest poczytną autorką skandynawskich kryminałów. Sama mam jednak do jej książek stosunek ambiwalentny. Owszem, czytam je, dzielnie wypożyczam z biblioteki kolejne części cyklu o Annice Bengtzon i pewnie będę to robić nadal, ale za każdym razem boję się rozczarowania. Ponieważ jedna z powieści Marklund już mnie zawiodła. Na szczęście, tym razem było inaczej i "Prime time" naprawdę mnie wciągnęło.
"Prime time" to trzeci tom opowieści o sztokholmskiej dziennikarce Annice Bengtzon. Tym razem zbiera ona informacje o morderstwie prezenterki telewizyjnej. W zamku na odludziu nagrywano program dla jednego z kanałów. Po zakończeniu nagrań część ich uczestników postanowiła razem świętować Noc Świętojańską, nie żałując sobie przy tym alkoholu. Impreza skończyła się, gdy nad ranem w wozie transmisyjnym uczestnicy zabawy odnajdują zwłoki. Czy zabił ktoś z nich? Czy komuś udało się zakraść na posesję? I czy idealny wizerunek gwizdy telewizyjnej Michelle Carlsson miał coś wspólnego z rzeczywistością?
Świat telewizji to cukierkowa wizja, którą serwują nam media. Prawda bywa jej odwrotnością. Kapryśnych gwiazd nienawidzą całe ekipy, a uśmiechnięte prezenterki poza planem płaczą w poduszkę. Wszystko to podszyte jest walką o bycie na wizji. W takim środowisku każdy ma motyw. Do tego umieszczenie miejsca akcji na odludziu ogranicza ilość podejrzanych. "Prime time" to klasyczny kryminał, w którym winnym może być każdy. Dlatego też trudno znaleźć mordercę. To, że śledczych zastępuje dziennikarka, tylko podkręca tempo. Nie patrzymy bowiem na świat mediów okiem kogoś z zewnątrz, ale kobiety, która zna to środowisko od podszewki. Annikę Bengtzon nie łatwo jednak omamić - dzięki przyjaciółce pracującej podczas nagrania dowiaduje się ona wiele o relacjach między poszczególnymi uczestnikami feralnej zabawy. Niestety, bliska osoba wśród podejrzanych nie ułatwia jej zachowania obiektywizmu. Tak samo jak fakt, że na tej liście znajdują się także pracownicy jej gazety, w tym felietonistka, której głównym hobby było pisanie złośliwych komentarzy pod adresem Michelle Carlsson. "Prime time" to dobrze skonstruowana intryga o morderstwie w świecie mediów, ale nie tylko. To także opowieść o samej Annice Bengtzon walczącej o własną wolność i feministyczne wartości. Kobieta ta wróciła niedawno z urlopu macierzyńskiego, próbuje na nowo odnaleźć się w pracy po latach poświęconych wyłącznie dzieciom. W tym czasie jej mąż spełniał wyłącznie swoje ambicje i nie zauważał, jak wiele poświęca jego żona. Po jej powrocie do pracy, kiedy mężczyzna ma się zająć swoimi pociechami przez jeden weekend, nie dość, że sobie nie radzi, robi karczemne awantury i wywołuje u Anniki niepotrzebne wyrzuty sumienia. Ten rodzaj szowinistycznej manipulacji, z którą kobieta musi sobie radzić na co dzień jest przerażający. Warto wspomnieć o jeszcze jednym wątku tej książki. Marklund, jak zawsze w swoim cyklu, opisuje także pracę gazety codziennej. Tym razem i tam wiele się dzieje. Kobieta zostaje wciągnięta w wewnętrzne konflikty o władzę. W ich obliczu nasuwa się pytanie: czy redaktorem naczelnym powinien być ten, który tworzy gazetę, czy ten, kto sygnuje ją swoim nazwiskiem i nie wie nic o pracy redakcji i jej pracownikach. 
"Prime time" to pojemna powieść, która zawiera zarówno ciekawe opisy medialnych przepychanek jak i zagadkę śmierci osoby z pierwszych stron gazet. I choć akcja czasami snuje się zamiast wartko posuwać się do przodu, warto wziąć tę pozycję Marklund pod uwagę w trakcie poszukiwań lekkiej, tramwajowej lektury.

czwartek, 7 września 2017

O zagadce śmierci, która nie powinna mieć miejsca, czyli "Wampir" Wojciecha Chmielarza

W.Chmielarz, "Wampir", Wydawnictwo Czarne, 2015.

Kryminały Wojciecha Chmielarza polecili mi znajomi. I choć w większości mam duży dystans do książek zachwalanych przez innych, postanowiłam dać szansę temu autorowi. Skusił mnie również tytuł. "Wampir" w końcu niezbyt pasuje do kryminału. Nie bójcie się jednak, Chmielarz nie oferuje swoim czytelnikom nic nadprzyrodzonego. Wręcz przeciwnie - "Wampir" to ciekawa i przemyślana opowieść kryminalna.
"Wampir" to pierwsza część cyklu gliwickiego Wojciecha Chmielarza. Pewnej nocy z dachu budynku skacze dwudziestoletni Mateusz. Prokuratura stwierdza, że to samobójstwo, jednak matka chłopaka nie chce w to uwierzyć. Twierdzi, że chłopak miał plany i marzenia, nie myślał o śmierci. Wynajmuje więc detektywa - Dawida Wolskiego. Kobieta nie wie, że trafiła na kłamcę, lenia i obiboka, który staje się jej jedyną nadzieją na rozwiązanie zagadki śmierci syna. Skok Mateusza udaje się poddać w wątpliwość już po pierwszych oględzinach. Jednak skoro to nie było samobójstwo, kto zabił tego chłopaka i jak do tego doszło? I czy ma to coś wspólnego z zaginięciem dziewczyny sprzed paru miesięcy?
Chmielarzowi udało się stworzyć jednego z najbardziej antypatycznych bohaterów opowieści kryminalnej. Dawid Wolski jest detektywem z przypadku. Nie udało mu się ukończyć studiów prawniczych, cały czas rozpamiętuje dawną miłość, pali nie tylko papierosy, pije i olewa swoją pracę. Jego najlepszym numerem jest zarabianie na śledzeniu żony mężczyzny, który podejrzewa ją o zdradę i nie ma pojęcia, że małżonka sypia z wynajętym detektywem. Można się po nim spodziewać jedynie pójścia po najmniejszej linii oporu i wyciągania kasy od nieświadomych klientów. Dlatego też nikogo nie dziwi jego początkowy brak zaangażowania. Do pracy zmusza go jedynie upór matki ofiary i świadomość, że jeśli zaniedba to zlecenie, ojciec przestanie mu załatwiać kolejne wśród swoich znajomych. Jednak im bardziej detektyw zagłębia się w życia chłopka, im więcej się o nim dowiaduje, tym bardziej przekonany jest, że jego matka nic o nim nie wie. Bowiem chłopak skrywał wiele tajemnic, a jego relacje z ludźmi były dość specyficzne. Ponadto wszyscy rówieśnicy zdają się coś ukrywać. Ciekawe w tej historii jest nie tylko wymuszone śledztwo, ale i sam obraz gliwickiej młodzieży - ludzi, którzy nie za bardzo wiedzą, co ze sobą zrobić, dokąd pójść, czego szukać. Przypuszczam, że z takimi dylematami muszą zmierzyć się wszyscy współcześni dwudziestolatkowie. Przed nimi nie roztacza się już wizja dobrej, doskonale płatnej pracy zaraz po studiach. Mogą żyć albo według wizji rodziców, zapewniających im wszystko, czego zapragną, nie odnajdując siebie, albo próbować odnaleźć swoją ścieżkę wbrew wszystkiemu. Tylko na to niewielu jest gotowych. Ta przerażająca bezideowość występująca na kartkach książki i odznaczająca się w osobowości każdego młodego człowieka pojawiającego się w powieści wiele świadczy o problemach pokolenia, które nie ma już o co walczyć. Warto też wspomnieć o pokoleniowym niezrozumieniu. Ci, którzy zdobyli wszystko w czasach transformacji nie są zdolni do zrozumienia swoich dzieci, których świat naznaczony jest dostępnością wszystkiego za określoną cenę, ale pozbawiony jakiejkolwiek nadziei.
Trzeba przyznać, że Chmielarz starał się napisać powieść na miarę dzisiejszych czasów. W tej dość oszczędnej językowo, acz dobrze napisanej powieści pojawia się wątek w większości opisywany przez grupę na portalu społecznościowym. Może nie jest to największa innowacja we współczesnej powieści, jednak ten rodzaj zapisu podkreśla to, jak ważne dla niektórych są tego rodzaju media i w jakim stopniu zastąpiły nam one normalne życie.
"Wampir" to opowieść od brudnych interesach, dziwnych związkach i relacjach wymykających się z ogólnie przyjętych norm. Przede wszystkim jednak to opowieść o braku porozumienia, który prowadzi do mniejszych i większych ludzkich tragedii. Jakich? Tego dowiecie się czytając powieść Chmielarza, a zapewniam, że naprawdę warto.

niedziela, 3 września 2017

Opowieść o człowieku, który mieszkał na końcu świata, czyli "Zostawić Islandię" Huberta Klimko-Dobrzanieckiego

H.Klimnko-Dobrzaniecki, "Zostawić Islandię", Oficyna Wydawnicza Noir sur Blanc, 2016.

Co wiemy o Islandii? Tyle, że jest to wyspa na końcu świata, pełna gejzerów i wulkanów, które zatrzymują od czasu do czasu ruch lotniczy. Mieszka tam niewielu ludzi i jest tak zimno, że to właśnie ten kraj był scenografią do scen za Murem w "Grze o tron". Ludzie bardziej zainteresowani tym krajem potrafią jeszcze dodać, że stamtąd pochodzi Björk, Sigur Ros i autor kryminałów Arnaldur Indriðason. Pasjonaci ciekawostek pewnie dodadzą co nieco o charakterystycznych dla Islandii nazwiskach patronimicznych. Wymieniając te wszystkie zjawiska chcę zaznaczyć, że o tym kraju wiemy niezwykle mało zarówno ze względu na jego położenie jak i niewielką liczbę ludności, mogącej o swojej ojczyźnie opowiedzieć. Dlatego też warto spojrzeć na Islandię oczami, człowieka, który spędził tam wiele lat i postanowił to miejsce opuścić. Mowa o Hubercie Klimko-Dobrzanieckim, autorze książki "Zostawić Islandię".
Któż z nas chciałby mieszkać na Islandii? Klimko-Dobrzaniecki marzył o tym od wczesnej młodości. W końcu, po wielu perypetiach mu się udało. Imał się tam wielu zajęć, między innymi studiował i pracował jako pielęgniarz. Poznał ten kraj na wskroś, wraz z językiem i obyczajami. Być może nigdy do końca nie zrozumiał Islandczyków, ale na pewno wie o nich więcej od nas. W swojej książce żegna się z tym krajem. Opowiada o ostatnich miesiącach, snuje wspomnienia z nietypowych miejsc i przywołuje historie z nimi związane. Nie żałuje czytelnikom opowieści o trudnych początkach i anegdot z życia w obcym kraju. Przede wszystkim jednak stara się ująć w słowa swoją kiełkującą tęsknotę za miejscem, w którym starał się stworzyć własny dom i swoją historię.
Któż z nas chciałby mieszkać na Islandii? Ja nie miałabym nic przeciwko, choć wiem, że to mało realne. Nie wiem, czy opowiada się za tym skandynawska część mojej duszy, którą sobie implikowałam (niestety, wstępne badania moich korzeni wskazują, że jeśli jestem jakimś cudem Skandynawką to jedynie w nikłym promilu sprzed setek lat, objawiającym się w mojej wrodzonej niechęci do upałów), czy fakt, że w Poznaniu mieliśmy do niedawna powyżej 20 stopni, co dla mnie równe jest pięćdziesięciostopniowym upałom. Google twierdzi, że na Islandii temperatura spadła już poniżej 15 stopni, czyli w sam raz dla mnie. Jednak nie o swoich upodobaniach względem pogody miałam mówić, ale o powieści Klimko-Dobrzanieckiego. "Zostawić Islandię" przyswajałam w formie audiobooka i już wtedy wydawało mi się, że ów audiobook jest nadzwyczaj krótki. Miałam rację - okazuje się, że książka ma około 120 stron. Autor wykorzystał je jednak w pełni. Opowiada on o Islandii przez pryzmat własnej historii i licznych starań, by w ogóle dostać się na wyspę. Nie żałuje czytelnikom dygresji i właśnie z tego względu można się w tej opowieści trochę pogubić. Klimko-Dobrzaniecki jest doskonałym gawędziarzem, jego historii słucha się z czystą przyjemnością. Przyznam jednak, że nie wiem, czy takie samo podejście miałabym do papierowej wersji tej książki. Jest bowiem różnica pomiędzy gawędą a tekstem pisanym. Od tego drugiego wymaga się znacznie więcej. I choć język, jakim pisze autor jest niezwykle barwny, nie można spodziewać się po tym tekście nadmiaru natchnionych metafor. W "Zostawić Islandię" brakuje też samej Islandii. Wszystkie powieści Klimko-Dobrzanieckiego, jakie czytałam do tej pory były o nim samym. Z tą jest tak samo. Islandia oddaje pole osobowości autora, jego przeżyciom, dywagacjom, emocjom i typowo polskim skojarzeniom. I choć pisarz zdaje się mieć czarującą osobowość, sam tytuł zdaje nam się sugerować coś innego, przez co czytelnik łaknie Islandii, a zamiast na niej jest głównie w głowie autora, we wspomnieniach autora, w przeżyciach autora... Wyspa znika gdzieś pod Klimko-Dobrzanieckim i trudno ją odgrzebać z nadmiaru wspomnieć. Te, choć niezwykle interesujące, także zdają się być wyrywkowe, bo choć pisarz spędził na Islandii wiele lat, czytelnikom daje właściwie początek i koniec, większość pobytu ujmując w kilku zdawkowych zdaniach. A ja za ten środek, tę islandzką rutynę dałabym wiele.
"Zostawić Islandię" Klimko-Dobrzanieckiego to ciekawa gawęda o człowieku żyjącym w kraju, którego nie znamy. I choć ma ona swoje wady da się tego człowieka polubić i na pewno warto go posłuchać. Albo przeczytać. Ja z pewnością nie żałuję oddania mu czterech godzin swojego życia.