wtorek, 28 listopada 2017

To nie jest tekst dla każdego... O filozoficznych inspiracjach, czyli dlaczego nie napiszę o "O Wierze" Slavoja Žižka.

Książka, której tu nie zrecenzowałam, czyli: S. Žižek, "O wierze", tłumaczenie B.Baran, Wydawnictwo Aletheia, 2008.

To nie jest tekst dla wszystkich. Wielu z Was się on nie spodoba. Jedni uznają mnie za wywyższającą się snobkę, inni za płaczliwą i dołującą wszystkich wokół defetystkę. Czuję się jednak zobowiązana do tego, żeby napisać te kilkaset słów. Dlaczego? Ponieważ w dzisiejszych czasach już niemal nikt nie czytuje filozofów. A naprawdę chciałabym, żeby to się zmieniło.
Pierwsze prawdziwe spotkania z filozofią zaliczyłam w wieku lat siedemnastu. Oczywiście o jej istnieniu słyszałam już znacznie wcześniej w szkole, jednak zawierano ją w mniej lub bardziej spójnych regułkach podawanych uczniom w formie "do wykucia" na lekcjach języka polskiego. Dopiero jako siedemnastolatka postanowiłam znaleźć w filozofii coś więcej niż podstawowe różnice między stoicyzmem a epikureizmem. Zaczęłam od krótkich, niezbyt skomplikowanych tekstów, które pozwoliły mi wdrożyć się w język, składnię i podstawowe pojęcia. Kolejnym krokiem były eseje i całe książki. Przyznam, że sprawiało mi to wiele trudności. Ale każde zdanie, które rozumiałam choć po części dawało mi wielką satysfakcję. I nie żałuję ani jednego przeczytanego słowa. Dziś, po dziesięciu latach nadal nie czuję się wystarczająco kompetentna, aby opowiadać innym o filozofii. Dlatego też, tak jak zapowiedziałam w tytule, nie zrecenzuję "O wierze" Slavoja Žižka. Jestem na to za głupia. Przyznam jednak, że ta książka sporo mi dała zarówno w kontekście treści jak zawartego w niej specyficznego humoru. Gdybym posiadała odpowiedni aparat krytyczny, chętnie bym Wam o niej opowiedziała. Niestety, nie potrafię i prawdopodobnie nigdy się tego nie nauczę. A jeśli nawet, z pewnością nie będę miała tyle odwagi, żeby to zrobić. Wystarczy mi to, że mogę się cieszyć własnymi zmaganiami w tekstami filozoficznymi.
Dobra - pochwaliłam się, że czytam mądre książki, a nic nie powiem o ich treści, bo wyszłabym na idiotkę. Super. Tylko co mi z tego przyszło? I po co w ogóle to piszę? Ponieważ, mimo że nie jestem w stanie oceniać tekstów filozoficznych, mogę powiedzieć, dlaczego warto po nie sięgać. Zacznijmy od czytania ze zrozumieniem, logicznego myślenia, zapamiętywania, definiowania czy przyswajania pojęć - skrzywieni przez szkolną testomanię radzimy sobie z tym wszystkim coraz gorzej. Czytanie tekstów filozoficznych pomaga opanować, czy też wytrenować te umiejętności. A uwierzcie mi, posługiwanie się nimi na co dzień naprawdę się przydaje. Proszę, zastanówcie się nad tym, kiedy ostatnio pozwoliliście sobie na solidny wysiłek intelektualny? Nie mówię tutaj o uczniach i studentach, ponieważ oni, przynajmniej w teorii, powinni się uczyć i podejmować naukowe wyzwania. Mówię o absolwentach, którzy zazwyczaj pracują na stanowiskach niewymagających od nich podejmowania wielkiego wysiłku intelektualnego. Owszem, często trafia się na zadania będące w jakimś wymiarze wyzwaniem, ale w większości nie doprowadzają one do rewolucji w sposobie myślenia. Często nie wzbudzają nawet żadnych wątpliwości. Rozleniwiamy się intelektualnie przez co coraz łatwiej nas nabrać, wcisnąć nam kit na każdy temat. Być może część z nas czyta książki, gra w gry logiczne, czy uczy się języków obcych. Ale ciekawy kryminał nie zrewolucjonizuje naszego życia, tak samo jak nie zrobi tego gra, czy kilka słówek po chińsku. Filozofia to potrafi, pod warunkiem, że się na nią otworzymy. Potrzeba bowiem sporo wysiłku by nadążyć nad rozumowaniem autora, zrozumieć, co chciał przekazać i skąd wywodzi się ten pogląd. I wierzcie mi lub nie, ale ten wysiłek nie tylko sprawia mi ogromną satysfakcję, ale także przynosi efekty w codziennym życiu w szybkości i łatwości rozumienia coraz to bardziej skomplikowanych struktur.
A teraz ostatnie pytanie. To, z powodu którego część z Was nazwie mnie smętną defetystką. Często myślicie o sensie życia? O tym, co cały czas pcha nas do przodu? W co wierzymy i dlaczego? O tym, skąd to wszystko się wzięło? Nie? Zazdroszczę. Mi przytrafia się to bardzo często, a muszę przyznać, że według mnie sens życia nie istnieje. Albo raczej nie potrafię go znaleźć. Tak samo jak istoty naszego istnienia. Czytając teksty filozoficzne widzę, że w swoich naiwnych poszukiwaniach sensu czegokolwiek nie jestem sama. Te same pytania zadawały sobie przez lata największe umysły. Znajdowanie odpowiedzi wychodziło im lepiej lub gorzej, ale próbowali. Dlatego ja też mogę próbować. A jeśli się nie uda... Cóż, nie będę jedyna w swoim poczuciu braku i pustki.
Zabrałam się za niepopularny temat, którego pewnie nie powinnam poruszać. Jednak zrobiłam to z potrzeby serca. Nie napisałam tego po to, byście sięgnęli po moich ulubionych filozofów, ale po to, byście zajrzeli do jakiegokolwiek tekstu zmuszającego do głębszych przemyśleń. Dlatego też nie wymieniam tu nazwisk (poza jednym, które zainspirowało mnie do napisania tego tekstu) i prądów. Każdy może wybrać coś dla siebie. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że choć jedna osoba dotarła do końca mojego wywodu. A jeśli nie? Trudno. Przecież i tak nic nie ma sensu. 

niedziela, 26 listopada 2017

Gawęda, której odjęto brutalność, czyli "Mitologia nordycka" Neila Gaimana

N.Gaiman, "Mitologia nordycka", tłumaczenie P.Braiter, Wydawnictwo MAG, 2017.

Mitologię nordycką chciałam poznać od bardzo dawna, ale zawsze brakowało mi na to czasu. Problemem była też dostępność - długo nie mogłam znaleźć książki, która opowiedziałaby mi mity skandynawskie w przystępny sposób, tak jak kiedyś Parandowski przybliżył mi historie bogów starożytnych Greków i Rzymian. Sięgnęłam, co prawda, po "Eddę poetycką", ale choć nie mogłam odmówić jej uroku, przyznaję bez bicia, że mity opowiadane w formie pieśni to nie moja bajka. Dlatego też, kiedy w podpowiedziach na Storytel znalazłam "Mitologię nordycką" Neila Gaimana, postanowiłam wysłuchać jego wersji tych opowieści. I mam ambiwalentne odczucia.
Trudno opisać fabułę "Mitologi nordyckiej" Gaimana. Jest to bowiem autorska wariacja na temat historii znanych powszechnie od lat. Dzięki książce, utrzymanej w tonie gawędy przy ognisku, poznajemy opowieści o dziejach Thora, Lokiego, Odyna czy Frei oraz innych Asów i Wanów. Przeżywamy ich przygody związane z olbrzymami i innymi przedziwnymi stworami oraz to, co doprowadziło do nieuchronnego końca - Ragnaroku. Całość jest raczej wyborem mitów niż w pełni spójną opowieścią  i daje czytelnikowi namiastkę wierzeń wikingów.
Książka Gaimana nie spełniła moich oczekiwań. Nie wiem, czy jest to wina samej publikacji, czy tego, czego od niej wymagałam, ale postaram się wyjaśnić swój punkt widzenia. Otóż, mitologia nordycka została już tyle razy przetworzona literacko, a jej wątki zaadaptowane w innych działach kultury, że chcąc nie chcąc, każdy z nas ma o niej jakiekolwiek pojęcie. Mam je i ja. Niestety, albo stety, ostatnio przefiltrowałam je przez pryzmat serialu "Wikingowie", więc w moich oczach mity nordyckie to nie tylko pasjonujące, ale i bardzo krwawe historie. I tu pojawia się mój problem z "Mitologią nordycką" Gaimana - drogi autorze, to są bajki dla dzieci. Owszem, przyznaję, we wstępie do tego zbioru opowieści autor zaznaczył, że stworzył zbiór historii do opowiadania przy ognisku i być może uszczknął z nich odrobinę brutalności, ale ja mam wrażenie, że to jakoś nie przystoi. Świat wikingów był jaki był, odzieranie go z krwi jest równie autentyczne (nawet w przypadku mitów) jak twierdzenie, że w średniowieczu każdy brał prysznic dwa razy dziennie. Jeśli jednak oderwę się od swoich oczekiwań, muszę stwierdzić, że wybór mitów autorstwa Gaimana to zbiór całkiem ciekawych i barwnych historii, które warto poznać, chociażby po to, by śledzić ich tropy w różnych dziełach kultury. Kilka dni po wysłuchaniu tej książki miałam przyjemność oglądać film: "Thor: Ragnarok" i muszę stwierdzić, że scenarzystom dość mocno pokręciła się genealogia. Gdyby nie Gaiman, pewnie bym tego nie zauważyła. I owszem, analogia mitologii i filmów o Thorze jest najprostszą z możliwych, ale wierzcie mi, że można je znaleźć w bardzo wielu książkach fantasy, zarówno polskich, jak i zagranicznych. Bogami, którzy najczęściej pojawiają się w opowieściach Gaimana są Thor, Loki i Odyn. Niewątpliwie każdy z nich ma swój urok. Thor jest niemal niepokonanym wojownikiem, ale i nieco tępym mięśniakiem. Loki, owszem, góruje nad wszystkimi sprytem, ale jest też dowcipnisiem, któremu zdarza się przekraczać wszelkie granice przyzwoitości za co płaci często wysoką cenę. Natomiast Odyn wydaje się mądrym i potężnym władcą, który zapłacił wiele za swoje przymioty. Historie o nich wydają się wciągać ze względu na swego rodzaju autentyzm postaci i ich wewnętrzne słabości. Forma, na jaką postawił Gaiman, ma w sobie wiele z gawędy - w przypadku audiobooka miało to sporo uroku. Choć z lektorem miałam mały problem. Był nim Zbigniew Zamachowski i mam wrażenie, że jego głos nadał całości jeszcze bardziej bajowy wymiar. I gdzieś z tyłu mojej głowy czaiła się myśl, że wszystkie te historie opowiada mi bard Jaskier. W końcu Zamachowski grał go w serialu o Wiedźminie, o którym wszyscy pragniemy zapomnieć. Jednak miało to pewien specyficzny urok, choć przyznam, że radosna gawęda o końcu świata obu panom, przynajmniej w moim mniemaniu, nie wyszła.
"Mitologia nordycka" Neila Gaimana to z pewnością dobry i przystępny sposób na zapoznanie się z historiami, na których opierały się wierzenia dawnych Skandynawów. Jeśli oczekujecie porcji ciekawej gawędy, z pewnością nie będziecie zawiedzeni. Ale jeśli łakniecie krwawej autentyczności - poszukajcie innych źródeł.

piątek, 17 listopada 2017

Nie ma nic bardziej trującego niż polskie miasteczko, czyli "Czarna" Wojciecha Kuczoka

W.Kuczok, "Czarna", Wydawnictwo Od Deski do Deski, 2017.

Za serią "Na F/Aktach" Wydawnictwa Od Deski Do Deski stoi, moim zdaniem, genialny zamysł. Czy może być coś lepszego niż prawdziwe historie przefiltrowane przez emocje i pomysłowość pisarza? Wystarczy spojrzeć na "Inną duszę" Łukasza Orbitowskiego, by stwierdzić, że "raczej nie". Z kolei "Czarna" Wojciecha Kuczoka, której miałam okazję wysłuchać w interpretacji Edyty Olszówki, tylko potwierdza tę tezę. 
Tytułowa Czarna to małe miasteczko. Żyje w nim Jeremi - jeden z najbardziej poważanych obywateli, stateczny mąż i ojciec, którego oczkiem w głowie jest najmłodsze z dzieci - syn Pawełek. Mieszka tam też Maryśka - nauczycielka rozpaczająca po utraconej wolności. Udało jej się wyrwać z Czarnej do wielkiego miasta, jednak konieczność opieki nad chorym ojcem zmusiła ją do powrotu. Ojciec umarł, a ona utknęła w małym mieście z toksyczną matką bez krztyny bliskości i miłości. Z tej samotności wdaje się w romans z Jeremim. Od początku jednak wiadomo, że to nie może się udać. Oboje nie tylko oczekują od siebie czegoś innego, ale i bardzo szybko zaczynają być poddawani osądom miasteczka.
Specyficzną cechą niektórych książek z serii "Na F/Aktach" jest to, że znamy zakończenie. Sprawy opisywane przez pisarzy są na tyle głośne, że trudno znaleźć kogokolwiek, kto o nich nie słyszał. Od początku więc większość czytelników wie kto kogo zabije. Nie wiemy jednak dlaczego. I to jest dla autora największym polem do popisu. A Kuczokowi trzeba przyznać, że analizą motywów postaci zajął się po mistrzowsku. Znając sytuację, w której żyli bohaterowie ma się wrażenie, że dużo bardziej winne jest miasteczko niż rzeczywisty sprawca. I tutaj dochodzimy do sedna. Historia Jeremiego i Maryśki to romans jak ich wiele. Żonaty mężczyzna ma dość swojej żony, która po kilku porodach nie jest ani taka piękna ani tak radosna jak kiedyś. Znudziła mu się też z kilku innych powodów. Nie ma jednak zamiaru od niej odchodzić. Małżeństwo, przynajmniej na polskiej prowincji, jest zazwyczaj tworem wygodnym - ma się gosposię za darmo, a także status pana i władcy w gratisie. Jeremi potrzebuje rozrywki, więc decyduje się na romans. Choć jest atrakcyjną partią - właścicielem tartaku i lokalną szychą, nie ma zbyt wielkiego wyboru. Po krótkiej selekcji lokalnych panien typuje Maryśkę - ponieważ jest wolna, młoda i trochę nie pasuje do otoczenia. Trafia na podatny grunt - kobieta jest dręczona przez matkę, która za wszelką ceną pragnie wpisać córkę we własne schematy. Czarna jest mała, Maryśka nie ma szans na ucieczkę od rodzicielki. Tkwi więc w nieprzyjaznym domu, zamknięta w czterech ścianach i samotna. Jeremi wydaje jej się szansą na zmianę beznadziejnego losu. I dlatego się w nim zakochuje. Nie wie, że ta miłość będzie ją tyle kosztować. Miasteczko jest bezlitosne. Łatwo ocenia i piętnuje. Miasteczkiem żądzą mężczyźni. I choć to kobiety głównie oceniają, robią to według patriarchalnych standardów. Żonaty mężczyzna ma romans, więc możliwość jest tylko jedna - ta złośliwa lafirynda, która nie wie, gdzie jej miejsce, musiała zamieszać mu w głowie. Łatwo jest oceniać. Szczególnie, jeśli świat widzi się w czarno-białych barwach. Łatwo jest oceniać, kiedy nie ma nic innego do roboty. Łatwo jest oceniać, skoro oceniają wszyscy. Łatwo jest oceniać, kiedy wszyscy wokół żyją według tego samego schematu. Rozumiem Maryśkę, bo wiem, jak działają małe polskie miasteczka - jak piętnują tych, którzy myślą inaczej, wyglądają inaczej, czy negują to, co robią wszyscy. Kuczokowi udało się pokazać niuanse tej chorej sytuacji. Nie odpuszcza nikomu. Daje nam niemal na tacy wady wszystkich bohaterów. Obrywa się zarówno Maryśce i Jeremiemu, jak i ich bliskim i znajomym. Przede wszystkim obrywa się Czarnemu. Tym wszystkim pozornie anonimowym ludziom, tworzącym toksyczny kolektyw. Udaje się to dzięki stylowi jakim napisano tę książkę. Jeśli przyjrzeć się temu bliżej, można stwierdzić, że to powieść stworzona ku czci języka. Nie jest on prosty ani przyjemny. Każdy z bohaterów dostaje własny głos, często pełen obrzydliwości, dosadny i oceniający. Pod tym kątem, jak i pod każdym innym książka ta jest majstersztykiem. I choć zazwyczaj ambitną literaturę wolę czytać, a nie jej słuchać, niezmiernie cieszę się, że "Czarną" pochłaniałam w formie audiobooka. Głos lektorki pozwolił tej opowieści wybrzmieć, nadał jej dodatkowego charakteru, uwrażliwił na poszczególne style wypowiedzi. Przeczytajcie choć fragment tej książki na głos, a zrozumiecie o czym mówię. W "Czarnej" rozpacz i odrzucenie miesza się z nadzieją, beznadzieja z wrogością i ułudą. To tygiel uczuć i emocjonalnych obciążeń, które prędzej czy później muszą doprowadzić do tragedii.
Dawno nie czytałam, czy też nie słuchałam tak dobrej książki. Dzięki Kuczokowi można się przekonać, ile staranne konstruowanie języka może dać literaturze. Dowiedzieć się na ile emocje mogą zostać zawarte w słowach i dlaczego sztywne zasady i ślepe podążanie za irracjonalnymi regułami stworzonymi przez przepełnioną wrogością społeczność mogą doprowadzić do tragedii. 

niedziela, 12 listopada 2017

Zbyt długa partia szachów, czyli "Z jednym wyjątkiem" Katarzyny Puzyńskiej

K. Puzyńska, "Z jednym wyjątkiem", Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2015.

Powieści Katarzyny Puzyńskiej, opowiadające o sympatycznych policjantach ze wsi Lipowo, na stałe zagościły w moich czytelniczych planach. Nie uważam ich, co prawda, za arcydzieła, ale są w moim mniemaniu na tyle swojskie i emocjonujące, że daję się wciągnąć w ich mały świat. "Z jednym wyjątkiem" to czwarty tom tej serii i muszę przyznać, że Puzyńska niezmiennie trzyma poziom.
W okolicach Lipowa zostaje zamordowana kwiaciarka w podeszłym wieku. Nie dość, że jej ciało specjalnie upozowano po śmierci to jeszcze na stole ustawiono szachownicę, na której bierki zostały rozmieszczone w charakterystyczny sposób. Kto mógł zabić samotną kwiaciarkę? Odpowiedzi na to pytanie zaczynają szukać policjanci z Lipowa. Po wnikliwych przesłuchaniach okazuje się, że kobieta miała sporo wrogów i zamieszała się w kilka niejednoznacznych spraw. W rozwiązaniu zagadki, jak zwykle, policjantom przeszkadzają problemy osobiste i dylematy, z którymi muszą się zmierzyć. 
Ten, kto czytał choć jeden tom sagi o policjantach z Lipowa wie, że po Puzyńskiej można się spodziewać niespodziewanego. I owszem, prawie do końca nie domyślałam się, kto zabił. Uświadomiłam sobie za to, że świat szachów może być całkiem fascynujący - przynajmniej dla tych, którzy potrafią w nie grać. Sama znam jedynie zasady tej skomplikowanej gry, dlatego z zaciekawieniem poznawałam różne szachowe historie. Przynajmniej te współczesne. Ponieważ przeplatająca fabułę historia sprzed ponad stu pięćdziesięciu lat po pewnym czasie robi się nużąca i niepotrzebnie przeciąga fabułę. Poza tym, moim zdaniem, naprawdę niewiele wnosi do całej opowieści. Wróćmy jednak do śledztwa. W tym przypadku Puzyńska zaprezentowała nam ciekawą i szeroką gamę bohaterów, którzy trochę nawiązują do stereotypów, by jednocześnie w niektórych aspektach je łamać. Mamy więc pustą blondynkę z tipsami, jej chłopaka -dresiarza, który kocha przyrodę niczym rasowy lewak i milicjanta na emeryturze, tęskniącego za zasadami starego systemu. Warto wspomnieć też o ofierze i jej koleżance, czyli dwóch walecznych emerytkach, które zamiast dołączyć do toruńskiej armii, zajmują się ekologią. Ponadto, w trakcie śledztwa przekonujemy się, że komisarz Klementyna Kopp może być nierozsądna i posiada więcej tłumionych uczuć, niż można się było spodziewać. A główny bohater - Daniel Podgórski odrywa się od sprawy, by lepiej poznać swojego syna, o którego istnieniu, do niedawna, nie wiedział. Jego pojawienie się sprawia, że policjant jest zupełnie zdezorientowany i próbuje rozwiązać zarówno kwestię związaną z kontaktami z chłopakiem, jak i z rozwijaniem jego dotychczasowego związku. Wątki obyczajowe w powieściach Puzyńskiej są zazwyczaj ciekawe i tak jest i w tym tomie. Nawet duża część zagadki kryminalnej oscyluje wokół relacji i konfliktów rodzinnych. "Z jednym wyjątkiem" jest książką, którą czyta się lekko, szybko i przyjemnie, choć ma ona, oczywiście, swoje zgrzyty.  Takie jak irytujący język, jakim posługuje się Klementyna Kopp. Można go jednak usprawiedliwić kreacją tej postaci.
Mamy przed sobą wiele długich jesiennych i zimowych wieczorów. Jeśli chcecie kilka z nich spędzić na lekkiej, emocjonującej i całkiem zabawnej lekturze, "Z jednym wyjątkiem" Katarzyny Puzyńskiej to dobry wybór. Ja z pewnością sięgnę po kolejne tomy. Jeden, z autografem autorki, już czeka na mnie na półce :)

wtorek, 7 listopada 2017

Nieskazitelność to tylko tarcza, czyli "Łowcy głów" Jo Nesbø

J. Nesbø, "Łowcy głów", tłumaczenie I. Zimnicka, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2012.

Kto nie czytał jeszcze ani jednej książki Jo Nesbø? Ja. Udało mi się jednak wysłuchać audiobooka "Łowców głów" i przyznam, że moje pierwsze spotkanie z tym wychwalanym pod niebiosa autorem kryminałów, mogę uznać za całkiem udane. Owszem, książka ma swoje niedociągnięcia i pewną irytującą bohaterkę, ale tempo akcji sprawia, że nie ma nawet kiedy na nią narzekać.
Roger Brown jest, w swoim mniemaniu, najlepszym headhunterem w Norwegii. Niestety, mimo swoistego prestiżu i uznania, jego zarobki nie są w stanie sprostać wszystkim wymaganiom przywykłej do luksusu pani Brown. Dlatego też, po godzinach łowca głów zajmuje się kradzieżą dzieł sztuki i ich sprzedażą na czarnym rynku. Kiedy w jego zasięgu pojawia się, uznawany dotąd za zaginiony, obraz Rubensa, który mógłby zaradzić wszystkim problemom finansowym, headhunter zaczyna snuć plan jego zdobycia. Nie spodziewa się jednak, że tym razem trafi na godnego przeciwnika.
Cieszę się, że zapoznałam się z tą powieścią w formie audiobooka. Są ku temu dwa powody - narracja pierwszoosobowa i lektor - Krzysztof Gosztyła. Właśnie to zestawienie nadaje książce moc. Mimo że nie przepadam za historiami opowiadanymi ustami głównego bohatera, ta przypadła mi do gustu ze względu na ironiczny monolog Browna i sposób w jaki był czytany. Nie wiem, czy w innej interpretacji, czy też na papierze, byłabym tak samo zaintrygowana tą płynącą w niesamowitym tempie historią. A trzeba przyznać, że ma ona kilka dobrych stron. Przede wszystkim kreacja głównego bohatera. Roger Brown nie ma nic wspólnego z typowym macho. Jest niskiego wzrostu i ma z tego powodu kompleksy. Dysonans w jego życiu wywołuje także stosunek do ojca, któremu headhunter zarzuca zbyt niskie pochodzenie. Kiedy spojrzymy na wyrytą w świadomości Browna niższość, trudno nam się dziwić, że tkwi przy swojej pięknej, aż nieznającej wartości pieniądza żonie i stara się spełniać wszystkie jej zachcianki, bez względu na konsekwencje. Pani Brown, choć nie da się jej lubić i wydaje się mało realna nadaje książce specyficznego kolorytu - trudno sobie wyobrazić kogoś tak bardzo oderwanego od rzeczywistości i naiwnego. Nie wiem czym ta słodka dziewczynka w średnim wieku zaczarowała Rogera Browna, ale zapewniam, że jego przywiązanie, mimo ciągłych wybryków małżonki, jest wręcz niedorzeczne. Największy wpływ na fabułę ma jednak antagonista tytułowego łowcy głów, który w przeciwieństwie do głównego bohatera, ma wiele wspólnego z postaciami z filmów akcji i przeszkolenie w służbach specjalnych za sobą. To dzięki niemu mamy w książce do czynienia ze specyficzną walką dwóch inteligentnych mężczyzn, z których jeden jest trochę lepiej przeszkolony, a drugi odrobinę sprytniejszy. Jak skończy się tak historia zrodzona z troski o spełnianie zachcianek rozrzutnej żony? Tego możecie się dowiedzieć sami, zapoznając się z książką.
"Łowcy głów" to wciągająca i emocjonująca historia, która może nie wiele wnosi do naszego życia, ale z pewnością pozwoli na miłe spędzenie kilku godzin. Dzięki tej pozycji, swoje pierwsze spotkanie z Jo Nesbø uznaję za udane. A jeśli możecie i lubicie - zamiast czytać, posłuchajcie tej książki. Ironiczna historia Rogera Browna doskonale brzmi, kiedy opowiada ją Krzysztof Gosztyła.

czwartek, 2 listopada 2017

Książka, która śmieszy zamiast mrozić krew w żyłach, czyli "Osiemnaście stopni poniżej zera" Stefana Ahnhema

S.Ahnhem, "Osiemnaście stopni poniżej zera", tłumaczenie E.Wojciechowska, Wydawnictwo Marginesy, 2017.

Do pisarstwa Ahnhema mam stosunek ambiwalentny. Byłam niemal zachwycona jego pierwszą powieścią z cyklu o Fabianie Risku zatytułowaną "Ofiara bez twarzy" i rozczarowana "Dziewiątym grobem". "Osiemnaście stopni poniżej zera" uznaje za ostatnią szansę, jaką dałam temu autorowi. Na kolejną nie ma szans.
Podczas pościgu w szwedzkim Helsinborgu jedno z aut wpada do basenu portowego. Po jego wyłowieniu i bliższych oględzinach okazuje się, że kierowca nie żył już od kilku tygodni i był znaczącą personą w świecie IT. Policja rozpoczyna emocjonujące śledztwo, w którym co rusz pojawiają się nowe ofiary. Tymczasem Fabian Risk stara się uzdrowić stosunki rodzinne, co nie idzie mu za dobrze. Jego syn po raz pierwszy się zakochuje przez co coraz bardziej oddala się od rodziców, a żona jest skupiona, przede wszystkim, na swojej artystycznej karierze. Trudno się więc dziwić, że śledczy odnajduje odskocznię w nowej sprawie. W międzyczasie jego duńska koleżanka Dunia zmaga się z represjami ze strony byłego szefa, który zamyka przed nią wszystkie drzwi do kariery. Mimo tego, policjanta trafia na trop przedziwnej szajki.
"Osiemnaście stopni poniżej zera" to pełen wartkiej akcji kryminał. Niestety, zamiast napięcia wzbudził we mnie śmiech. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem szaleńcem, którego bawią ludzie zamarzający na śmierć - po prostu ilość naciąganych faktów w tej książce była tak wielka, że z dwojga złego uznałam, że lepiej śmiać się niż płakać. A najgorsze jest to, że nie mogę nikomu zdradzić źródła irracjonalności bez podania szczegółów fabuły. Jest jednak parę innych aspektów, o których mogę wspomnieć i nie omieszkam tego zrobić.Zacznijmy od bohaterów. Fabian Risk zawsze był irytującą ofermą, ale reszta policjantów, a w szczególności policjantek, naprawdę dała się lubić. Tym razem autor zrobił z Dunii, dotychczas kobiety, która naprawdę potrafiła sama zadbać o swoje interesy, kogoś, kto zbyt łatwo rezygnuje i daje się wykiwać. Jednak to nic w porównaniu z tym, co przytrafiło się szefowej helsinborskiej policji - ta bowiem z kompetentnej i inteligentnej kobiety zmieniła się w alkoholiczkę, którą niepodzielnie rządzi menopauza. Jak widać, niektórzy mężczyźni, w tym pisarze, zdają się myśleć, że przekwitanie odbiera istotom płci żeńskiej rozum. Poznęcać możemy się też nad młodzieżą pojawiającą się na kartach powieści. Teodor Risk, syn Fabiana to ucieleśnienie obaw każdego rodzica - jest zbuntowany, niezrównoważony i uwierzy we wszystko, co powie mu piękna dziewczyna. Właściwie zrobi też wszystko, żeby z nią być. A jego ojczulek, jak zwykle, nic nie zauważy. Słuchając o rodzinie Risków ma się ochotę wykrzyczeć im w twarz, aby wreszcie poszli każdy w swoją stronę, bo wspólne życie raczej im nie wychodzi, więc po co się męczyć... przez kolejne kilka tomów. Podsumowując - wątek obyczajowy kuleje niemal tak bardzo jak kryminalny. A całość w beznadziejności podkreśla silenie się na sceny w stylu "Pięćdziesięciu twarzy Grey'a" napisane tylko odrobinę lepiej niż pierwowzór. Dreszcz emocji podczas słuchania wzbudzał we mnie tylko lektor, Mariusz Bonaszewski, który umie nawet najbardziej irracjonalne fragmenty powieści przekazać w taki sposób, że mam ochotę się bać. Niestety, nie było czego.
Dałam Ahnhemowi ostatnią szansę, ale on jej nie wykorzystał. Szkoda, ponieważ pierwszy tom tego cyklu pokazał, że autor ma duży potencjał. "Osiemnaście stopni poniżej zera" to książka, po którą sięgać nie warto, ponieważ thriller czy kryminał fabularnie graniczący z absurdem, wzbudza śmiech zamiast strachu.