poniedziałek, 31 października 2016

Tej książki nie będę oceniać - kilka przemyśleń o "Zabić drozda" Harper Lee

H. Lee, "Zabić drozda", tłumaczenie Z. Kierszys, Wydawnictwo Zysk i s-ka 1996.
Wychodzę z założenia, że istnieją książki, których nie powinnam recenzować. Owszem, jak każdy, mogę napisać, czy podobały mi się czy nie, ale obawiam się, że dalsza ocena Joyce'a, Dostojewskiego, Balzaca, Miłosza, Marqueza i innych pisarzy należących już do kanonu, i reprezentujących poziom mistrzowski, przez czytelnika trochę obytego, ale nie mającego przynajmniej stopnia doktora nauk humanistycznych, byłaby rażącym nadużyciem. Mniej więcej takim jak pisanie przez rozgoryczonych gimnazjalistów recenzji lektur na Lubimy Czytać. (Wrrr, baba od polaka kazała mi przeczytać ten przydługi badziew a o dziwnie gadających rycerzach i jakiejś Danusi, więc pokażę wszystkim, jaka to głupia książka.) Nie mam nic do gimnazjalistów i sama przeżywałam katusze czytając Sienkiewicza, ale za moich czasów internet był w Polsce w powijakach, więc nie przyszło mi do głowy dzielenie się tą nienawiścią z całym światem.
Do książek, których nie odważę się recenzować muszę zaliczyć "Zabić drozda" Harper Lee. Powieść ta nie tylko zdobyła Pulitzera, ale także na stałe trafiła do kanonu literatury światowej. Jest to historia fikcyjnego miasteczka w Alabamie opowiedziana z perspektywy około siedmioletniej córki lokalnego prawnika. Jean Louise prawdopodobnie wiodłaby spokojne, wolne od trosk, życie, gdyby nie fakt, że jej ojciec broni w procesie o gwałt czarnoskórego mężczyzny oskarżanego przez białych. Akcja powieści dzieje się w latach trzydziestych, gdy Alabama miała jeszcze dużo do przepracowania w kwestii równouprawnienia tych, których najchętniej nadal widziałaby w roli niewolników. Fakt, że narratorem jest dziecko, istota względnie niewinna, mająca za najbliższą kobietę czarnoskórą kucharkę (jej matka zmarła, kiedy dziewczynka miała dwa lata) sprawia, że czytelnik patrzy na fabułę z zerowego, pozbawionego uprzedzeń punktu widzenia. Jean Louise dopiero uczy się, że większość dorosłych wokół niej jest zdolna określać poziom człowieczeństwa drugiej osoby na podstawie koloru skóry.
Rasizm jest dla mnie zjawiskiem strasznym, skandalicznym wręcz. Mimo wszelkich starań, mamy z nim do czynienia w Stanach Zjednoczonych, gdzie walczy się z nim od lat, ale nadal tkwi głęboko w sercach niektórych białych, którzy nie potrafią odnaleźć w sobie niczego wywyższającego ich ponad innych, więc skupiają się na kolorze skóry. Ku mojej rozpaczy, niektórzy skandalizujący populiści, uzurpujący sobie prawo do kandydowania na prezydenta USA, wykorzystują tę nienawiść i lęk, by zrealizować swój plan zdobycia urzędu. Niestety, z rasizmem mamy też coraz częściej do czynienia w Polsce, w której obecna władza zachowuję się tak, jakby chciała go legitymizować. W porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi, zjawisko to w Polsce wydaje się marginalne, ale tylko dlatego, że nasze społeczeństwo jest niezwykle homogeniczne pod względem rasowym, a ludzie boją się tego, czego nie znają i za wszelką cenę starają się to wykluczyć. Miałam w swoim życiu przyjemność poznania ludzi różnych ras i religii. Nie ze wszystkimi się zgadzałam, ale zapewniam, że każdy z nich był pełnowartościowym człowiekiem. Tę prawdę usiłuje nam przekazać Harper Lee w swojej powieści.
Po przeczytaniu "Zabić drozda" zrobiłam mały research. Okazuje się, że książka ta jest jedną z najczęściej omawianych na lekcjach angielskiego w USA. Potem zrewidowałam moją pamięć i lektury, które sama przerabiałam. Z tych, opisujących dawną Amerykę, znalazłam tylko "Przygody Tomka Sawyera" Marka Twaina. Przerabiałam je w szkole podstawowej, więc zamiana nie wchodzi w grę. Jednak potem pomyślałam o gimnazjum i o tym, że jako "lekturę wybraną przez nauczyciela" musiałam przecierpieć kiedyś "Alchemika" Coelho. Dochodzę więc do wniosku, miejsce na lepszą książę w kanonie się znajdzie. Może powinniśmy pójść drogą amerykańskich uczniów i podyskutować o tym jak kiedyś wyglądały uprzedzenia i do jak absurdalnych i krzywdzących sytuacji mogą one prowadzić? Ale, co ja mówię, chwilowo szkoła kultywuje wartości narodowe, więc amerykański klasyk się raczej nie załapie.
"Zabić drozda" Harper Lee polecam każdemu. Ta książka otwiera jakąś szufladkę w ludzkiej wrażliwości i każe pomyśleć o tym, czy wojująca większość zawsze ma rację. Poza tym przygody Jean Louise i jej brata czyta się z niekłamaną przyjemnością. Można sobie uświadomić jak beztroskie było dzieciństwo, kiedy komputery i internet nie istniały nawet w formie projektu. To po prostu kawał dobrej literatury. I specjalnie nie odnoszę się tutaj do rozwiewającego nadzieje kontynuacji "Zabić drozda" - "Idź, postaw wartownika", ponieważ nie do końca wiadomo, czy książka ta została wydana na życzenie pisarki, czy żądnej zysków prawniczki, wykorzystującej staruszkę po udarze. 

piątek, 28 października 2016

Intelektualny misz-masz, czyli o "Interwencjach 2" Michela Houellebecqa

M. Houellebecq, "Interwencje 2", przełożyła B. Geppert, Wydawnictwo Literackie 2016.

Gdybym choć odrobinę bardziej zgadzała się z Houellebecqiem, pewnie bym go nie znosiła. A jako że jego i moje poglądy pokrywają się może w jednym procencie, znajduję w nim przede wszystkim oponenta. Jest to jednak antagonista na wskroś ciekawy. Houellebecq, w przeciwieństwie do innych popularnych głosicieli światopoglądu, z którym zgodzić się nie mogę (jak na przykład Donald Trump, Tomasz Terlikowski czy Rafał A. Ziemkiewicz), podpiera swoje wywody przemyśleniami typowego francuskiego intelektualisty, człowieka, mającego za sobą lekturę imponującego kanonu lektur i długie godziny analiz. Więcej, pisarz wydaje się być w każdej chwili gotowy na dyskusję i ma odpowiedź na każde z niewygodnych pytań. 
Doskonale widać to w "Interwencjach 2", które nie są kolejną powieścią autora, ale zbiorem jego tekstów publicystycznych, krytyczno-literackich, wywiadów itp. Wadą tej kompilacji jest jej nieaktualność. Francuskie wydanie trafiło bowiem do księgarń w 2009 roku, a teksty, na które składa się zbiór powstawały w okresie od wczesnych lat dziewięćdziesiątych do września 2008. Brak komentarzy dotyczących wydarzeń we Francji w ostatnich dwóch latach i odniesień do reakcji opinii publicznej po ukazaniu się "Uległości" jest rażąco zauważalny. Nie zmienia to jednak faktu, że teksty Houellebecqa czyta się z niebywałą przyjemnością. Pisarz, jak zwykle zresztą, nie oszczędza nikogo. Obrywa się feministkom, kościołowi, islamistom, kilkunastu prominentnym przedstawicielom kultury francuskiej (zarówno żyjącym jak i już nie), politykom, artystom, pornografii... Wymienianie wszystkich nie ma najmniejszego sensu. Jednakże czytając Houellebecqa mam wrażenie, że przynajmniej część z tych zarzutów jest słuszna, a nawet jeśli nie, pasują one do bardzo spójnego i przemyślanego światopoglądu autora. Warto również zauważyć, że pisarz nie tylko atakuje, ale również się broni, odnosząc się w zamieszczonych w książce tekstach chociażby do kontrowersyjnego zdania z "Platformy", przedstawiającego islam, jako najgłupszą religię świata. Już ten wątek pokazuje bezkompromisowość Houellebecqa - nie ugina się on przed groźbami, ale tłumaczy co miał na myśli, nie odbierając słowom, które włożył niegdyś w usta jednej z postaci, ich pierwotnego znaczenia. 
Jeśli kogoś niekoniecznie interesuje światopogląd francuskiego skandalisty, również może odnaleźć w "Interwencjach 2" coś dla siebie. Mowa o niezwykle dynamicznej, bezkompromisowej retoryce wywodów pisarza. Czegokolwiek byśmy o Houellebecqu nie powiedzieli, potrafi on składać słowa we frazy, które, mimo ich złożoności, czyta się jednym tchem. Niejeden pisarz czy publicysta mógłby się od Francuza uczyć. Poza tym teksty autora "Cząstek elementarnych" są ciekawym komentarzem do rzeczywistości, zarówno tej przeszłej, jak i nam współczesnej, ponieważ Houellebecq, chcąc nie chcąc, ma w sobie coś z futurologa.
Podsumowując, "Interwencje 2" Michela Houellebecqa są z pewnością gratką dla fanów pisarza, ale nie tylko dla nich. Czytanie zbioru tekstów Francuza jest czystą przyjemnością, ponieważ to, po prostu, wybitnie napisane teksty. Tylko przed lekturą, drogi czytelniku, przygotuj się na to, że Houellebecq Cię obrazi. A nawet jeśli uda Ci się wejść do tej niewielkiej grupy, której pisarz w żaden sposób nie krytykuje, na pewno obrażony zostanie ktoś, kogo cenisz lub lubisz. Jednak, o ile nie jesteś wybuchowym pieniaczem i cenisz dobry tekst, zapewniam, że Houellebecq zrobi to wszystko w taki sposób, że przyjmiesz od niego burę, jeśli nie z zachwytem, to chociażby z błąkającym się na ustach uśmiechem człowieka, który właśnie przeczytał świetnie sformułowaną frazę.

czwartek, 27 października 2016

"Immunitet" Remigiusza Mroza, czyli o tym jak całkiem ciekawa seria zmierza w stronę telenoweli

R. Mróz, "Immunitet", Wydawnictwo Czarta Strona, 2016.

Na samym początku przyznam się, że książki Remigiusza Mroza traktuję trochę po macoszemu. Otóż, nie czytam ich, a korzystam z audiobooków. Nie mam zamiaru wdawać się w dyskusje na temat tego, czy książka w wersji audio jest lepsza czy gorsza. Faktem jest jednak to, że czytając, całkowicie skupiam się na lekturze, natomiast słuchając audiobooka, wykonuję szereg innych czynności od gotowania przez sprzątanie, na zakupach kończąc. Do "Immunitetu" podchodziłam jednak trochę uważniej, ponieważ słuchałam go głównie podczas stanowczo zbyt długiej, nocnej jazdy autobusem na trasie Berlin-Kopenhaga, dlatego odważę się napisać kilka słów na temat kolejnej odsłony sądowo-towarzyskich perypetii Chyłki i Zordona. A jako, że to mój pierwszy tekst dotyczący tej serii, nie powstrzymam się odnośnie kilku komentarzy na temat ogółu przygód tego duetu.
"Immunitet" to coś pomiędzy kryminałem, a opowieścią z sali sądowej. Całą serię poleciła mi przyjaciółka, która uwielbia powieści, w których głównym wątkiem jest rozwiązywanie tajemnic dotyczących zbrodni. Niestety, powiedziała mi również, że Mróz pisze o prawnikach, co od początku trochę mnie zniechęciło, ponieważ, łagodnie mówiąc, nie przepadam za tą grupą zawodową. Nie potrafię sobie wyobrazić jak wielkie mniemanie trzeba mieć o sobie, aby odważyć się decydować, nawet w ramach określonych przepisów, o losie, winie lub niewinności drugiego człowieka. O bronieniu tych ewidentnie winnych i skazywaniu niewinnych nawet nie wspomnę. Ten rodzaj bufonady i arogancji od początku można było odnaleźć w dwójce głównych bohaterów. W "Immunitecie" coś jednak zaczyna w nich ewoluować i jest to niezaprzeczalny plus. 
Jeśli mowa już o prawniczej "nieomylności", warto wspomnieć o fabule. Na kartach "Immunitetu" Joannie Chyłce i Kordianowi Oryńskiemu przychodzi bronić najmłodszego w historii sędziego Trybunału Konstytucyjnego, który, jak szybko się okazuje, do krystalicznych postaci nie należy. Nie chcę jednak zdradzać zbyt wiele z, moim zdaniem, odrobinę przekombinowanej intrygi. Powiem tylko tyle, że autor każe nam sądzić, że mamy do czynienia z wielkim spiskiem. A jak jest naprawdę? Sami przeczytajcie (lub przesłuchajcie). Ponieważ warto, chociażby dla humoru, odwołań popkulturowych czy drobnych napomknięć o sytuacji politycznej w kraju (z punktu widzenia prawnika, oczywiście). Książka potrafi zaskoczyć w najmniej oczekiwanych momentach i wyjaśnia nam co nieco z pogrążonej do tej pory we mgle przeszłości Chyłki. Niezwykłą wisienkę na torcie znajdą też ci, którzy, tak jak prawniczka, znają na pamięć wszystkie płyty Iron Maiden.
Dużo słabszą stroną są definitywnie wątki towarzyskie. Kormak jakby stracił swoją ikrę, alkoholizm prawniczki wydaje się serią powtarzających się schematów, a wydarzenia między Kordianem i Joanną już tak długo mają status quo, że powoli przestaję się nimi emocjonować (może do momentu wielkiego finału). Kiedy dołączymy do tego wątki dotyczące ojca Chyłki i mecenasa Żelaznego fabuła zaczyna niebezpiecznie zbliżać się w stronę telenoweli. A jeśli nie do typowej opery mydlanej to do czegoś na wzór "Prawa Agaty" (emitowali to kiedyś na TVNie przed Wojewódzkim, o ile dobrze pamiętam ;))
Podsumowując, "Immunitet" nie jest książką wybitną. Pewnie można znaleźć tam kilka błędów, niedociągnięć, itd. Ale, przynajmniej w moim mniemaniu, nie ma to być arcydzieło, ale przyjemna lektura na leniwe popołudnie. Kolejna część przygód Chyłki i Zordona doskonale sprawdza się w tej roli. Nie wymagam od niej nic więcej.
A dla tych, którzy twierdzą, że słuchanie audiobooków to nie czytanie - pan Krzysztof Gosztyła jako lektor sprawdza się znakomicie. Nikt tak jak on nie potrafi oddać irytującego spowolnienia Lwa Buchelta i sprawić, że nie można doczekać się kolejnych słów opowieści. W porównaniu z nim nawet Anna Dereszowska wydaje się trochę nie miejscu, kiedy udziela swojego głosu Chyłce ;)
I jeszcze jedno - pisząc ten tekst, słuchałam Iron Maiden :)

środa, 26 października 2016

"Harry Potter i przeklęte dziecko" J.K. Rowling, J. Tiffany'ego i J. Thorne'a, czyli wielka nadzieja i małe rozczarowanie.

Tekst zawiera spoilery dotyczące fabuły wcześniejszych historii o Harrym Potterze.
J.K. Rowling, J. Tiffany, J. Thorne "Harry Potter i przeklęte dziecko", 
Tłumaczenie: M. Hesko-Kołodzińska i P. Budkiewicz, wydawnictwo Media Rodzina 2016.

Serię o Harrym Potterze zaczęłam czytać jako jedenastolatka i to od drugiego tomu. Potem był czwarty, trzeci i pierwszy. W roku 2001 więcej nie było. Wspomnienia o tym jak wykradałam z bieliźniarki mojej babci "Więźnia Azkabanu" kilka dni przed urodzinami, na które miałam go dostać, zawsze pozostaną dla mnie częścią magii świata czarodziejów. Harry Potter sprawił, że złapałam bakcyla czytelnictwa i zostało mi to do dziś. Od czasu "Zakonu Feniksa" rozentuzjazmowana wyczekiwałam polskich premier kolejnych części, wściekła na cały świat, że anglojęzyczni czytelnicy mogą poznać dalsze losy bohatera dużo wcześniej. Był to dla mnie szczyt niesprawiedliwości.
Do ósmej części podeszłam jednak z większym dystansem. Niby mogłam ją kupić już w dniu światowej premiery. Dwa dni po niej miałam nawet książkę w ręku, czekając na samolot na kopenhaskim lotnisku. Przeczytałam wtedy pierwsze kilka stron i dałam sobie spokój. Bałam się, że zabiję całą magię dzieciństwa. Mimo to poszłam na polską premierę książki, bawiłam się na niej jak pięciolatka, nadal mam na nadgarstku naklejany tatuaż z logo pojawiającym się na okładce, zrobiono mi kilka potencjalnie kompromitujących zdjęć, a kiedy czterdzieści minut po północy odeszłam od kasy z własnym egzemplarzem, uśmiech nie schodził mi z twarzy. "Harry'ego Pottera i przeklęte dziecko" otworzyłam jednak dopiero dzisiaj, ponieważ mój dziecięcy entuzjazm się wyczerpał. Wolałam skończyć doczytaną do połowy powieść Dostojewskiego. Pomyśleć, że kiedyś w dniu premiery Harry'ego potrafiłam rzucić wszystko, od lektury zadanej na dzień następny do innej, fascynującej dla mnie powieści.
Rezerwa ta po części wynikała z rozczarowania. (Tutaj pojawią się wspomniane spoilery.) Ponieważ "Insygnia Śmierci" skończyły się beznadziejnie. Po bitwie, po stratach, po zgliszczach i podwalinach nowej nadziei J.K Rowling zaserwowała swoim czytelnikom cukierkowy epilog o tym jak wszyscy się kochają, mają idealne dzieci, które odprowadzają do szkoły. Ba, nawet zachowują się uprzejmie w stosunku do swoich wrogów. Lukier lał się strumieniami. I co z tego, że większość czytelników tego oczekiwała? Autor nie powinien karmić fanów banałem. (Patrzcie na G.R.R. Martina - ten dopiero się nie patyczkuje!) Właśnie przesłodzonej fabuły obawiałam się w "Przeklętym dziecku" i ... cóż, trudno powiedzieć.
"Harry Potter i przeklęte dziecko" zaczyna się od sceny z epilogu "Insygniów śmierci". Oczywiście przepisanej, ponieważ ósma część przygód już nie takiego młodego czarodzieja jest dramatem. Mi to nie przeszkadzało, ponieważ miałam przed oczami dziesiątki, jeśli nie setki scenariuszy teatralnych i tekstów dramatów współczesnych, więc zdążyłam się przyzwyczaić. Jednak ten rodzaj literacki dla wielu jest uciążliwy. Odbiera też część z radości czytania, ponieważ większość uczuć postaci, a także sposób ich myślenia, jest przed czytelnikiem ukryty. Forma dramatu ma jednak i swoje dobre strony: nie ma bohatera wiodącego, obserwujemy wydarzenia z perspektywy ogólnej, nie mamy do czynienia tylko z Harrym, ale i jego rodziną, przyjaciółmi, czy dziećmi. Większość wydarzeń skupia się wokół Albusa Severusa Pottera - młodszego syna chłopca, który przeżył i Scorpiusa Malfoya - jedynego potomka Dracona.
Nie chcę zdradzać zbyt wiele z fabuły "Przeklętego dziecka". Powiem jednak, że nasi ukochani bohaterowie spadają z piedestału. Utracili na swojej niemal pomnikowej doskonałości i wyszło im to na dobre. Nie zaprzeczam, że i w siedmiu poprzednich częściach nie byli całkowicie wolni od przywar, ale, cóż, jak już wspominałam, ten lukrowy epilog... Jeśli chodzi o samą intrygę, wydaje mi się ona grubymi nićmi szyta. Być może ma na to wpływ forma, ale powieści dużo bardziej wciągały i zaskakiwały. Sztuka jest raczej przewidywalna. Dużo też odwołań do przeszłości, powtarzalności motywów. Kiedy bohaterowie po raz kolejny wykonują tę samą czynność, aby wszystko zmienić, czytelnik nie jest już zaskoczony. Troszeczkę rozczarowuje również zakończenie, które trwa zbyt krótko i brakuje mu rozmachu. Na szczęście, tym razem postaci do końca pozostają sobą i nic nie dzieje się dwadzieścia lat po akcji "Przeklętego dziecka".
"Harry Potter i przeklęte dziecko" to pozycja dla fanów i chyba tylko dla nich. Oddaje nam świat naszego dzieciństwa, w innej, bardziej dorosłej formie. I dobrze. Przez samo odczarowanie znienawidzonego przeze mnie zakończenia ma wielki plus. Pokazuje również, że nawet czarodzieje mogą być prawdziwymi ludźmi z całkiem przeciętnymi problemami rodzinnymi. Jeśli chodzi o brak rozmachu, śmiem przypuszczać, że wymusza to przeznaczenie tekstu dla teatru. Wydaje mi się, że zobaczenie sztuki na żywo dla wielu z nas graniczy z cudem, dlatego cieszę się, że książka została wydana. Ale tym, którzy Harry'ego Pottera nie kochają bezwarunkowo całym sercem polecam siedem długich powieści.