niedziela, 27 sierpnia 2017

O nienawiści zrodzonej z błędu, czyli "Trzydziesta pierwsza" Katarzyny Puzyńskiej

K.Puzyńska, "Trzydziesta pierwsza, Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2017.
Czy są jeszcze tacy, którzy nie słyszeli o Katarzynie Puzyńskiej? Przypuszczam, że w środowisku miłośników literatury ze świecą szukać kogoś, kto o niej nie słyszał. Pierwszy raz o tej pisarce czytałam w 2015 roku na portalu NaTemat, gdzie twierdzono, że zostanie gwiazdą. Nie uwierzyłam. W mojej głowie nie mieściło się, że można stworzyć kilka części opowieści kryminalnej, której akcja ma miejsce na polskiej wsi. Potem przesłuchałam wszystkie powieści Camilli Lackberg i stwierdziłam, że małe miejscowości mają potencjał. Dlatego też dałam szansę Puzyńskiej. Niedawno przeczytałam trzeci tom jej cyklu - "Trzydziesta pierwsza".
Zbliżają się święta. W Lipowie nie jest to jednak czas pozbawiony trosk. Z więzienia ma wyjść podpalacz i morderca, winny śmierci czterech osób, w tym trzech lokalnych policjantów. Historia ta od lat elektryzuje całą wieś i wszystko wskazuje na to, że może dojść do linczu. Policja z Lipowa nie ma najmniejszej ochoty na ochronę byłego więźnia - na komendzie pracują rodziny zmarłych w pożarze policjantów. Ponadto do wioski przyjeżdżają tajemniczy Szwedzi, którzy grożą jednemu z mieszkańców, który przypadkowo jest bratem mordercy. Sensacją staje się także pojawienie się znanego naukowca, mającego za cel zbadanie osady, w której wiele lat wcześniej miała swoją siedzibę sekta.
Do kryminałów Puzyńskiej wróciłam po dłuższej przerwie. "Motylka" i "Więcej czerwieni" znam z audiobooków. Pozostałe części nie były wtedy jeszcze dostępne w wersji audio, choć przed chwilą sprawdzałam i okazało się, że "Trzydziestą pierwszą" już nagrali. Wcześniej udało mi się jednak upolować tę książkę w bibliotece i dałam się wciągnąć w perypetie policjantów z Lipowa. Co jest takiego pociągającego w tych małomiasteczkowych kryminałach? Trudno powiedzieć. Chciałabym stwierdzić, że to, iż zbrodnia nie jest wyłącznym udziałem wielkich miast, ale kiedy czytałam inny kryminał, którego akcja miała miejsce dziesięć kilometrów od mojego domu, nie wydawało mi się to aż takie fascynujące. Bardziej prawdopodobna wydaje mi się teoria, że Lipowo to taki polski mikrokosmos. Mieszkający w nim ludzie nie są ani lepsi, ani bardziej fascynujący od nas, większość nie potrafi pilnować własnego nosa, a ich troski są dostępne przeciętnemu człowiekowi. Książki Puzyńskiej są po prostu swojskie, jednak do tej specyficznej swojskości dodają element atrakcyjny - tajemnice, historie sprzed lat, zbrodnie, chęć zemsty. Dzięki temu zwyczajność wydaje się być nadzwyczaj interesująca. Skupmy się jednak na "Trzydziestej pierwszej". To dobrze napisany kryminał, który potrafi wciągnąć. Ma, co prawda, pewne elementy, który irytują moją literackie oko, ale nie jest to coś, czego nie da się przetrwać. Mam na myśli nieustanne przedstawianie bohaterów w stylu "młodszy aspirant Daniel Podgórski" - w wersji audio było to bardzo pomocne, jednak na papierze wydaje się zbędne. Wystarczyłoby imię lub nazwisko. Nie jest to jednak zabieg, który pogrąża całą książkę. "Trzydziesta pierwsza" jest bowiem interesującą opowieścią o zemście, błędach, karze, winie i konsekwencjach cudzych czynów. Trudno przeanalizować wątki fabularne bez zdradzania zbyt wielu tajemnic. Wspomnę jednak o skomplikowanych relacjach rodzinnych i nienawiści, z którą trudno jest żyć. Potrafi ona doprowadzić do podejmowania decyzji niszczących życie wielu niewinnych ludzi i to czasami przy użyciu środków prawnych. Ma ją w sobie każdy z bohaterów. Jedni żywią ją do mordercy ojca czy męża, czy żony, inni do tych, którzy sprawili, że ich życie znacznie odbiegało od normy. Trzeba bowiem pamiętać, że często w poczet ofiar należy zaliczyć również rodzinę przestępcy - ludzi narażonych na ostracyzm społeczny i konieczność życia ze świadomością, że coś w ich otoczeniu mogło sprawić, że ich bliscy zeszli na ścieżkę zbrodni. Dlaczego postrzegamy ludzi przez pryzmat cudzych win, a nie ich własnych uczynków? Drugim ważnym wątkiem jest wpływ przeszłości na nas samych - strata może wzbudzać w nas złość, frustrację lub rozpacz. Każda żałoba musi jednak zostać przepracowana, inaczej nigdy nie uda się wrócić do normalnego życia. Widać to doskonale po zachowaniu niektórych bohaterów książki. Pozwolę sobie wspomnieć o nowej bohaterce cyklu - policjantce Emilii Strzałkowskiej. Choć z początku jej postać wydawała mi się interesująca głównie ze względu na jej dziwne relacje z synem, któremu daje za dużo wolności, jednocześnie nieustannie go okłamując. Potem jednak okazuje się, że jej pojawienie się w Lipowie może wiele namieszać. W kontekście całego cyklu warto napomknąć o tym jak wiele dobrego dał tej części brak postaci partnerki aspiranta Podgórskiego - Weroniki Nowakowskiej. Ta niedopasowana do wiejskiej rzeczywistości kobieta zazwyczaj niezwykle mnie irytowała - bez niej książkę czytało się z dużo większą przyjemnością.
"Trzydziesta pierwsza" Katarzyny Puzyńskiej to emocjonujący kryminał, który z pewnością trafi w gusta miłośników cyklu o policjantach z Lipowa. Jeśli jednak nie mieliście wcześniej do czynienia ze swojskimi kryminałami tej autorki - zacznijcie od "Motylka", bowiem lipowskie opowieści najlepiej poznawać od początku. 

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Impresje dla ludzi o specyficznej wrażliwości, czyli "Morderstwo w ciemności" Margaret Atwood

M.Atwood, "Morderstwo w ciemności", tłumaczenie A. Żurkowska-Madziarska, Wydawnictwo Bellona 2009.

Margaret Atwood dołączyła niedawno do grona moich ulubionych pisarek. Zarówno trylogia "MaddAddam" jak i "Opowieść podręcznej" wstrząsnęły mną do głębi. Dlatego też dałam szansę opowiadaniom tej autorki zatytułowanym "Morderstwo w ciemności". Po ich przeczytaniu stwierdzam, że dobrym pisarzom też zdarza się mnie rozczarować, choć niekoniecznie z własnej winy. 
Opowiadania zawarte w tym zbiorze poruszają wiele różnorodnych tematów, od dzieciństwa po przemijanie, od miłości do tęsknoty. Teksty te są różnego rodzaju migawkami z życia, strzępkami rzeczywistości, wspomnieniami - drobnostkami przebijającymi się przez prozę codzienności opisanymi i ujętymi w ramy opowiadania, z którego zdają się wymykać.
O ile opis brzmi całkiem ciekawie, całość mnie rozczarowała. Właściwie to, co ujęłam w tych krótkich zdaniach to wszystko, co jestem w stanie powiedzieć na temat tego zbioru. Nie zrozumcie mnie źle, nie mogę zarzucić autorce braku kunsztu pisarskiego. W kwestii formalnej te teksty to majstersztyki. Ale zdają się przelatywać mi przez palce, przez głowę, nie zatrzymują się tam nawet na tak długo, bym potrafiła się do nich odnieść. Przeczytanie tych miniatur nie zajęło mi wiele czasu, ale liczyłam na to, że coś mi po nich zostanie. Choćby kobieca delikatność w okalaniu rzeczy słowem lub absurd opisywanych zdarzeń. Wiem, że te elementy można odnaleźć w słowach Atwood, ale nie jestem zdolna ich przywołać. Być może to jedne z tych tekstów, do których trzeba wracać wielokrotnie, by w pełni je pojąć. Te specyficzne impresje, często niezrozumiałe, zbyt niejasne, by dowiedzieć się o czym opowiadają, nie trafiają w mój gust. Mają w sobie coś z ulotności poezji, a ja nie mam ani krztyny poetyckiej wrażliwości. Dlatego po części zazdroszczę tym, którym uda się przywiązać do tych tekstów. Było tam jednak coś, co nawet mi udało wychwycić - relacje międzyludzkie, kwintesencja damsko-męskiej niejednoznaczności i smutek czy niedowierzanie, kiedy wszystko się kończy. Nasza naiwność w twierdzeniu, że między kobietą a mężczyzną zawsze wszystko będzie takie samo, nie osłabnie ani ogień, ani zaangażowanie, jest śmieszna. Jednak w impresjach Atwood możemy doświadczyć każdego z tych miłosnych etapów w ich esencji. I to jest właśnie w nich piękne.
Napisałam, ze jestem rozczarowana opowiadaniami Atwood i zdania nie zmienię. Jednak śmiem przypuszczać, że większość tego rozczarowania zrodziła się z moich oczekiwań. Pożądałam dosadnych tekstów, takich jak powieści tej autorki, które czytałam do tej pory. Dostałam coś innego. Na pewno było coś, co nie odpowiadało mojej wrażliwości. O tym, czy odpowiada Waszej zdecydujcie sami.

piątek, 18 sierpnia 2017

Kryminał z historią w tle, czyli "Tylko umarli wiedzą" Ryszarda Ćwirleja

R.Ćwirlej, "Tylko umarli wiedzą", Wydawnictwo Czwarta Strona, 2017.

Każdy z nas ma swój ulubiony rodzaj kryminału. Współczesne, noir, polskie, prawnicze, skandynawskie, retro... Jestem wierną wyznawczynią zbrodni opisywanej przez Skandynawów, ale powoli daję też szansę innym rodzajom kryminalnych historii. Ostatnio, na przykład, dzięki powieści Ryszarda Ćwirleja "Tylko umarli wiedzą" przekonałam się do kryminałów retro.
Lata 30-te ubiegłego wieku. W Europie trwa kryzys, a w Niemczech zbliżają się wybory to Reichstagu, w których o władze walczy między innymi kierowane przez Adolfa Hitlera NSDAP. Tymczasem w niemieckim wówczas Schendeidmühl (nam znanym jako Piła) dochodzi do morderstwa reprezentanta partii komunistycznej. Ludzie, w większości emocjonalnie zaangażowani w politykę, zaczynają się burzyć. Szczególnie, że w mieście ma się wkrótce pojawić sam Führer i trzeba zapewnić mu bezpieczeństwo. W międzyczasie pracujący w pilskiej policji kapitan Carl Aschmutat planuje spędzić trochę czasu ze swoim dawnym kompanem z frontu, policjantem z Poznania Antonim Fisherem. Ten nie pojawił się tam jednak po by wspominać stare czasy czy pomagać w śledztwie, ale po to, by zrealizować misję na specjalne polecenie polskiego wywiadu. Książka jest drugim tomem przygód Antoniego Fishera.
Zaczynanie cyklów od środka to moja specjalność, choć coraz częściej staram się tego nie robić. Tym razem się nie udało. Usprawiedliwię się tym, że latem wydawnictwo Czwarta Strona robi cudowne wyprzedaże książek pod swoją siedzibą, a to miejsce znajduje się niepokojąco blisko redakcji, w której pracuję. Zazwyczaj, kiedy dowiaduje się, że ustawiono stoisko, biegnę tam tuż po szesnastej i kupuję, co się da. Tak też w moje ręce wpadła powieść "Tylko umarli wiedzą" Ryszarda Ćwirleja. Na początku miałam wątpliwości - na słowa: wojna, Hitler czy naziści reaguję wręcz alergicznie. Polityczne spory z przeszłości też nie za bardzo mnie interesują. Wiem, że na podstawie historii możemy wiele nauczyć się o mechanizmach rządzących światem, ale mam wrażenie, że nawet współczesna polityka angażuje mnie za bardzo. Dałam jednak Ćwirlejowi szansę i nie żałuję. Jego powieść jest spójna, dobrze skonstruowana i politycznie obiektywna. O mechanizmach historycznych zdarza się opowiadać mimowolnie. Najważniejsze jest śledztwo. A w kryminale retro oparte jest ono na zupełnie innych schematach niż w książkach opowiadających o współczesnej policji. W latach trzydziestych nie było większości narzędzi ułatwiających pracę dzisiejszym śledczym. A mimo to zagadkę można rozwiązać. Choć tutaj ważniejszy od polegania na szkiełku i oku wydaje się instynkt, ponieważ śledztwo oparte jest przede wszystkim na zeznaniach i rekcjach świadków. To ciekawe z psychologicznego punktu widzenia. Interesujące w książce Ćwirleja jest, między innymi, zaprezentowanie czytelnikom motywów osób opowiadających o zbrodni. Dzięki temu dowiadujemy się, dlaczego kobieta podaje fałszywy rysopis sprawcy oraz dlaczego niektórzy pozornie niewinni ludzie zaczynają bać się śmierci. Wątek misji Fishera jest ciekawy szczególnie ze względu na retrospekcje. Autor trochę fantazjuje w nim na temat samego Adolfa Hitlera. I dobrze, bo dzięki temu pokazuje, że ktoś, kto jest dla nas postrachem z kart historii mógł być kiedyś normalnym człowiekiem i dopiero czas lub okoliczności sprawiły, że stał się jednym z największych zbrodniarzy świata. Nie mam zamiaru usprawiedliwiać w ten sposób Hitlera, raczej zwrócić uwagę na to, że ludzki charakter w większości tworzony jest przez społeczeństwo i warto o tym pamiętać także dziś, kiedy po naszych ulicach chodzi stanowczo zbyt wielu ludzi nienawidzących innych bez powodu. Niezwykle współczesna wydaje mi się także opowieść o rozgrywkach partyjnych. W książce pojawiają się bowiem bohaterowie, którzy są gotowi oddać życie za swoją ideologię, która racjonalnemu człowiekowi wydaje się wynaturzona i chora. I nie chodzi tu tylko o reprezentantów NSDAP, ale i komunistów. O dziwo, mam wrażenie, że z takimi ekstremami spotykamy się i dziś. I nie mówię tu jedynie o dżihadystach, ale i reprezentantach jedynej i słusznej partii, którzy opluwają własną rodzinę, kiedy ta udowadnia im, że niezależne sądownictwo jest jednak w kraju potrzebne. 
Kiedy pisałam o tym, że nie lubię historii, mówiłam szczerze. Lubię jednak kryminały. Dlatego cieszę się, że za pomocą tego rodzaju książki mogłam zgłębić pewne wątki, odnoszące się do teraźniejszości, których nie analizowałabym w innym wypadku. Do tego czytając powieść Ćwirleja bawiłam się całkiem dobrze. Trzeba więc stwierdzić, że była to lektura na wskroś pożyteczna. Może nie należała do najbardziej fascynujących w moim życiu, ale z pewnością warto do niej zajrzeć. Na potwierdzenie dodam, że już kupiłam pierwszy tom przygód Fishera.

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

O szaleństwie ojcostwa, czyli "Wszystkie dzieci Louisa" Kamila Bałuka

K.Bałuk, "Wszystkie dzieci Louisa", Wydawnictwo Dowody na Istnienie, 2017.

Rodzicielstwo to wielka odpowiedzialność. Tak samo jak dawanie ludziom możliwości posiadania dzieci. Niestety, często rodzice nie zdają sobie sprawy z tego, jak ich wybory mogą później wpływać na ich potomków. Kilka lat temu Holandię obiegła informacja o tym, że w wyniku zapłodnienia nasieniem z banku spermy jeden mężczyzna został ojcem dwusetki dzieci. Właśnie o tej sprawie opowiada reportaż "Wszystkie dzieci Louisa" Kamila Bałuka.
"Wszystkie dzieci Louisa" to książka o półsiostrach i póbraciach, ludziach, którzy w pewnym momencie życia dowiedzieli się, że ich ojcem jest anonimowy dawca i postanowili odnaleźć własne korzenie. Oprócz ojca, człowieka nader specyficznego, odnajdywali także coraz liczniejsze rodzeństwo, walcząc z systemem prawnym, który nie wykształcił odpowiednich rozwiązań gwarantujących im znajomość danych rodzica, a nawet gwarancji, że ten sam człowiek nie będzie mógł spłodzić setek potomków. W sprawę wmieszany jest także lekarz, właściciel kliniki w Barendrechcie, który w imię własnej, nie do końca określonej misji nie tylko łamie przepisy przyjmując dawców, ale i kłamie kontaktując się z ludźmi szukającymi swoich korzeni.
Trudno mi pisać o "Wszystkich dzieciach Louisa", ponieważ temat jest dla mnie dość kontrowersyjny i podchodzę do niego bardzo emocjonalnie. Po prostu uważam, że cokolwiek by się nie działo dziecko ma prawo do wiedzy o tym, kim jest jego ojciec, a każdy kto spłodził potomka ma obowiązek łożyć na jego utrzymanie. Sama instytucja banku nasienia w większości przypadków temu zaprzecza. Dlatego trudno było mi zrozumieć zarówno matki decydujące się na samotne macierzyństwo z własnej woli jak i dawców, którzy chcieli bez konsekwencji przedłużyć egzystencję swojego DNA. Książka Bałuka porusza naprawdę wiele istotnych tematów. Trudno powiedzieć, który jest najważniejszy. Zacznijmy od ułomności prawa - przez wiele lat w Holandii nie istniały przepisy regulujące to, kto może zostać dawcą nasienia, do zapłodnienia jakiej ilość kobiet można wykorzystać materiał pochodzący od jednego dawcy i czy dziecko po osiągnięciu określonego wieku może otrzymać dostęp do danych biologicznego ojca. Choć w Holandii już się to zmieniło, polskie prawo nie posiada dostatecznych regulacji. I właśnie z tych przepisów zrodziły się problemy bohaterów reportażu. Nie tylko mają oni dziesiątki półrodzeństwa, ale także ojca, który nigdy nie powinien zostać dawcą. Bowiem Louis cierpi na zespół Aspergera i w związku z tym traktuje swoje dzieci jak specyficzny rodzaj kolekcji. Wypatruje w nich swoich własnych cech fizycznych i stara się ich porównać do przodków. Mimo, że chętnie ich poznaje, nie potrafi nawiązać z nimi żadnej więzi emocjonalnej. Największymi ofiarami tego wszystkiego są jednak dzieci, dziś już w większości dorosłe. Złośliwi powiedzą, że gdyby nie decyzje ich matek i nasienie Lousia nigdy nie przyszłyby na świat. Owszem, jednak gdyby ktoś pomyślał o ich losie, przez całe życie nie musiałyby się zmagać z piętnem niepewności własnego pochodzenia i genami odziedziczonymi po obciążonym chorobą Louisie. Ominąłby ich koszmar poszukiwań, miesiące niepewności i liczne zaskoczenia, kiedy to okazywało się, że mają kolejnego półbrata lub półsiostrę. To nie jest normalne życie. Każdy, kto zdecyduje się przeczytać ten reportaż będzie mógł poznać trudną drogę dzieci Louisa, które chwytały się brzytwy tylko po to, by dowiedzieć się, kim są. Ich zmagania są o tyle smutne, że w większości kończą się rozczarowaniem. Bałuk nie pisze jednak wyłącznie o dzieciach Lousia. Wiele stron poświęca działaniu podejrzanej kliniki w Barendrechcie i jej dyrektora - lekarza łamiącego wszystkie przepisy w imię własnej misji. Czy naprawdę można pozwolić na zajmowanie się najdelikatniejszą ze sfer ludzkiego życia człowiekowi, który nie do końca zdaje sobie sprawę z konsekwencji swoich czynów? Przede wszystkim należy jednak wspomnieć, że "Wszystkie dzieci Louisa" to perfekcyjnie napisany reportaż, opierający się na rzetelnych źródłach i dziennikarskim śledztwie. Uwzględnia on zdania każdej ze stron i pokazuje świat takim, jakim niekoniecznie chcemy go widzieć.
Nie opowiedziałam tutaj całej książki Kamila Bałuka. Zarysowałam jedynie kilka wątków bulwersującej mnie sprawy. Ten reportaż, choć mówi o Holandii, jest potrzebny nam, Polakom. Ponieważ nasze prawo jest niewystarczające, tak jak holenderskie kilkanaście lat temu, a matek i rodzin, które chciałyby mieć dziecko bez względu na ewentualne konsekwencje jest coraz więcej. Warto zapoznać się z tą książką i pomyśleć o tych, którzy w aż nazbyt konserwatywnym polskim społeczeństwie będą musieli zmagać się z piętnem dziecka nieposiadającego ojca.