poniedziałek, 31 lipca 2017

Dziennikarski kryminał z zamachem w tle, czyli "Zamachowiec" Lizy Marklund

L.Marklund, "Zamachowiec", tłumaczenie P.Pollak, Wydawnictwo Czarna Owca, 2010.

Książki Marklund czytam siłą rozpędu. Niby rozczarowałam się już Anniką Bengtzon, ale uparcie do niej wracam, ponieważ wiem, że dzięki opowieściom o tej bohaterce moja codzienna podróż do pracy będzie trochę mniej uciążliwa. (W tym miejscu aż prosi się o komentarz pod adresem pewnego łysego pana, który nie tylko uparcie pali na przystanku, ale i zdarza mu się raczyć współpasażerów marną odmianą dance z komórki, mimo wielokrotnie zwracanej uwagi.) Niemniej, książki Marklund bywają lepsze i gorsze. Jaką powieścią okazał się "Zamachowiec"?
"Zamachowiec" to pierwsza z części opowieści o szwedzkiej dziennikarce Annice Bengtzon. Pierwsza, jeśli patrzymy z punktu widzenia autorki. Według chronologii życia bohaterki jest to tom czwarty. Annika ma męża i dzieci, nie tak dawno dostała awans i próbuje się odnaleźć na stanowisku szefa działu kryminalnego. Jednocześnie zbliżają się święta i kobieta robi wszystko, by niczym wzorowa matka, uczynić je jak najlepszymi dla dzieci. Przeszkadza jej w tym zamach na stadion olimpijski, w którym ktoś ginie. Tymczasem z przewodniczącą Komitetu Olimpijskiego, znaną z niezwykłej pracowitości i nieposzlakowanej opinii, nie można się skontaktować. Annika, jak na prawdziwego dziennikarza śledczego przystało rzuca się w wir pracy i zaczyna rozwiązywać zagadkę. 
Nie dziwię się, że Lizie Marklund udało się odnieść sukces, skoro rozpoczęła swój cykl taką książką. Jak dotąd, to najlepsza z jej powieści, jakie czytałam, a mam na koncie już cztery. "Zamachowiec" to klasycznie zbudowana intryga kryminalna, w której sprawca jest zagadką do samego momentu kulminacyjnego. Jednocześnie ilość mylnych tropów może zdezorientować każdego, kto sam chce się domyślić, kto zabił. Jednak żyjemy w czasach, w których klasyczna powieść kryminalna to już za mało. Marklund daje nam jednak więcej - wgląd w redakcję gazety codziennej. Przyznam, że mi, jako zwykłej śmiertelniczce, która ma jako takie pojęcie o pracy redakcyjnej, trudno pojąć w jakim tempie pracują dziennikarze z książek Marklund. Przypuszczam, że z tą szaleńczą prędkością łączy się ogromna ilość pracowników redakcji. Jednak świat wewnątrz gazety jest z pewnością wart poznania. Szczególnie polecam go tym, którzy do dzienników zaglądają. Bowiem stworzenie dobrego, niezwykle aktualnego produktu w dwadzieścia cztery godziny to sztuka. Drugim problemem, z jakim mierzy się autorka jest rola kobiety we współczesnym świecie. Bo dano nam już (przynajmniej na papierze) prawo do robienia kariery zawodowej i zdobywania wysokich stanowisk, ale świat stanowczo się do tego równouprawnienia nie przystosował. Wydarzenia opisywane w powieści mają miejsce w Szwecji, więc trudno liczyć na wybuchy złości i komentarze męża twierdzącego, że żona ma siedzieć "przy garach". Tam, przynajmniej publicznie, takie słowa nie zostaną zaakceptowane. Jednak Annika, mimo bycia Szwedką, narażona jest na dąsy męża, jeśli z powodu pracy nie uda jej się odebrać dzieci z przedszkola albo być mamą na pełen etat. Drugą stroną są jej współpracownicy. Starszy dziennikarz, któremu wydaje się, że Bengtzon ukradła mu awans, ze względu na płeć podważa jej kompetencje i nazywa ją za plecami "głupią pizdą". Z kolei kolegium redakcyjne, w którym Annika jest pierwszą kobietą nadal nie może się powstrzymać od seksistowskich żartów. Jednak nie tylko ona stała się ofiarą męskiej nagonki. Wspomniana w opisie przewodnicząca Komitetu Olimpijskiego musiała stać się zimna i niedostępna by zdobyć posłuch u mężczyzn. O innych przypadkach dyskryminacji nie będę wspominać, aby nie zepsuć Wam zabawy :) Muszę napomknąć jednak o jeszcze jednym wątku - posiadaniu nieposzlakowanej opinii. Czy naprawdę można być idealnym? Czy istnieje ktoś, kto na szczyt dostał się dzięki własnym umiejętnościom, a nie protekcji czy szantażowi? Wiem, że nie mówimy o polskich realiach, ale nieskazitelność na szczycie cały czas wydaje nam się nienaturalna, wzbudza podejrzenia. Czy słusznie? Dowiecie się czytając "Zamachowca".
Chcecie dobrego kryminału, oto dobry kryminał. "Zamachowiec Lizy Marklund wzbudza emocje, wciąga i porusza wątki społeczne jednocześnie pokazując nam kawał dziennikarskiego świata, o którym niewiele wiemy. Ja od kryminału więcej nie wymagam. Ten dostaje ode mnie zasłużoną piątkę z dopiskiem "godny polecenia".

piątek, 28 lipca 2017

Czy warto uczyć się pisania od Katarzyny Bondy? O "Maszynie do pisania.Kursie Kreatywnego pisania".

K.Bonda, "Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania", Wydawnictwo Muza, 2015.


Od kogo warto nauczyć się pisać? Trudno powiedzieć. Naiwnie wierzę, że w tej materii oprócz ciężkiej pracy potrzebna jest też choć odrobina talentu. Nie będę ukrywać - sama staram się pisać. Kłopot sprawia mi jednak stworzenie czegoś, co będzie w pełni spełniało moje wygórowane wymagania. Niestety albo na szczęście od siebie wymagam znacznie więcej niż od dużej części pisarzy, którzy już odnieśli sukces. Cały czas staram się więc pracować by wyeliminować błędy i niedociągnięcia, aby pewnego dnia wprosić się poprzez własną powieść do cudzych biblioteczek. Jednym z elementów tego nieustannego doskonalenia umiejętności było uczestnictwo w kursie organizowanym przez Maszynę do Pisania. Kolejnym, naturalnym dla mnie krokiem stało się przeczytanie książki Katarzyny Bondy zatytułowanej właśnie "Maszyna do pisania".
"Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania" to podręcznik do nauki pisania stworzony przez autorkę bardzo poczytnych kryminałów. Odwołuje się ona do swoich własnych doświadczeń, dając czytelnikom wiele rad, ale nie tylko. Duża część podręcznika oparta jest na uporządkowanej wiedzy z innych książek dotyczących pisania, a nawet do prac naukowych. Pod koniec każdego z rozdziałów znajduje się lista ćwiczeń, które można wykonać, by bliżej zapoznać z zagadnieniami opisywanymi w tej części książki.
Od kogo uczyć się pisać? Od najlepszych. Nie jestem przekonana czy Katarzyna Bonda jest odpowiednim nauczycielem. Do podręcznika podeszłam z dystansem. Wiedziałam, że czytam książkę napisaną przez autorkę popularnych kryminałów, a nie Hemingwaya czy Dostojewskiego. Chętnie przyjęłabym kilka rad od Bondy, szczególnie, że sama pracuje nad opowieścią kryminalną. Tylko chwilowo z wzięciem do serca tych rad mam pewien problem i to ze względu na sposób, w jaki przedstawiała je autorka - niczym dogmatyczne dekrety nieomylnej papieżycy pisarstwa. Rozumiem wiarę we własne siły i osiągnięcia, ale odrobina pokory jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Kiedy przy podawaniu przykładów jednym ciągiem wymieniane są dzieła wielkich mistrzów literatury, często noblistów i Katarzyny Bondy czuję pewien dysonans. Rozumiem, że autorce najłatwiej opowiada się o własnych książkach, ale dobór przykładów powinien być choć odrobinę bardziej przemyślany. Mimo tego muszę przyznać Bondzie, że w relatywnie przystępny sposób przekazała całkiem sporo potrzebnej wiedzy teoretycznej. Początkujący mogą całkiem sporo nauczyć się o podstawach pisania i sposobach budowania fabuły. Jednak "początkujący" to słowo klucz. Wiem, że nie każdy, kto chce pisać książki jest polonistą, tak jak ja, jednak jestem przekonana, że każdy kto zabiera się za pisanie z wiedzę przedstawianą w tym podręczniku powinien mieć już w małym paluszku. Trzecim aspektem są ćwiczenia. Muszę przyznać, że to w większości się Bondzie udało. Nie wykonałam ich, ale już po krótkim przeanalizowaniu mogę stwierdzić, że duża część z nich jest całkiem skuteczna. Niestety, im dalej, tym autorkę bardziej ponosiła wyobraźnia. Naprawdę, bardzo wątpię, aby komukolwiek udało się przeprowadzić ćwiczenie z dialogu, wymagające zaangażowania dwóch osób postronnych do odegrania scenki. Kolejnym aspektem, o którym warto wspomnieć jest sposób na pisanie proponowany przez Bondę. Podoba mi się to, że autorka zachęca do szukania pomysłów w rzeczywistości - w gazetach, w radiu, w internecie. Podwaliny z realnych zdarzeń pozwalają na tworzenie fabuł, które nie wydają się później sztuczne i naciągane. Pochwalam też zachęcanie aspirujących pisarzy do tworzenia planu powieści, chociaż nie przykładałabym do tego tak wielkiej wagi jak autorka. Bonda zdaje się mieć na tym punkcie obsesję. Jest to jednak całkowicie rozsądne podejście do pisarstwa. Ten, kto wierzy w natchnienie, które poprowadzi go przez całą książkę jest naiwny. Bez pracowitego siedzenia nad klawiaturą może się udać napisać, co najwyżej, kilkanaście stron. 
Czy "Maszyna do pisania" Bondy to dobry sposób na naukę pisania? Jeśli jesteś na początku tej drogi, potrzebujesz odrobiny wiedzy i cenisz sobie tę pisarkę - tak. Jednak dla kogoś, kto posiada już podstawową wiedzę i nie uważa Bondy za guru pisarstwa to niekoniecznie dobra pozycja. Można ją przejrzeć, popatrzeć na ćwiczenia, ale to wszystko. Bo Bonda, jakkolwiek by nie patrzeć, zarówno w kwestii pisania książek jak i podręczników jest bardzo pracowitym średniakiem. Ja tam wolę uczyć się od najlepszych.

niedziela, 23 lipca 2017

"Strażnik sadu" Cormaca McCarthy'ego, czyli genialna książka z jedną drobną wadą

C.McCarthy, "Strażnik sadu", tłumaczenie M.Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, 2010.

Trudno przejść obojętnie obok tak wielkiego nazwiska jak Cormac McCarthy. Czy jest wśród miłośników literatury ktoś, kto nie słyszał o "Drodze"? Sama postanowiłam zacząć moją przygodę z tym pisarzem od jego debiutu, uhonorowanego nagrodą Faulknera "Strażnika Sadu". Proza opowiadająca o Ameryce z czasów Wielkiego Kryzysu to jednak duże wyzwanie.
"Strażnik sadu" to historia dwóch mężczyzn i chłopca. Jeden z nich Marion Sylder to przemytnik, który przed laty zabił człowieka. Drugi to ponad osiemdziesięcioletni Arthur Ownby, mieszkający na uboczu. W pobliżu jego domu, w zbiorniku na odpady chemiczne ukryte zostało ciało zabitego przez Syldera mężczyzny. Z kolei chłopiec - John Wesley Rattner jest synem ofiary zabójstwa. Pewnego dnia ratuje on przemytnika, który wjechał samochodem do rzeki. Od tego czasu Sylder staje się jego mentorem. Młody Rattner nie wie, że to ten człowiek jest sprawcą zniknięcia jego ojca, którego niepotwierdzoną jeszcze śmierć postanowił pomścić.
Jeśli spodziewacie się wartkiej akcji i ciężkich moralnych wyborów nie znajdziecie ich w tej książce. To opowieść o powolnym życiu w Ameryce w czasach Wielkiego Kryzysu. Nikomu nie jest łatwo, każdy walczy o przetrwanie, a dolar ma dużo większą wartość niż może nam się wydawać. Niemal wszyscy są gotowi posunąć się do nielegalnych działań tylko po to, by przetrwać. Kłusownictwo czy przemyt są potępiane chyba tylko przez policję. To także opowieść o czasach, w których żyją jeszcze ludzie potrafiący zachwycać się przyrodą i korzystać z jej dobrobytu. Nie chodzi tylko o myśliwych i kłusowników, ale i o ludzi zdolnych do odnalezienia spokoju wśród natury i doceniania uroku prostego życia. Widać to w poetyckich opisach McCartychy'ego, który rozwodzi się nad pięknem malowniczych zakątków Tennessee. Te piękne obszary jeszcze przed industrializacją czarują w sposób dziś już dla nas niedostępny. "Strażnik sadu" zdaje się być hołdem pisarza dla czasów, które miały na McCarthy'ego duży wpływ, ale stały się jedynie mglistym wspomnieniem. Ciekawym wątkiem jest relacja młodego Rattnera i Syldera. Chłopiec spotyka mężczyznę przypadkiem i od początku łączy ich mroczny, przemytniczy sekret. Początkowo przestępca zdobywa zaufanie chłopaka, by ten go nie wydał. Później zbliża się do niego i zdaje się być najbliższym mu mężczyzną, substytutem ojca. Obydwaj nie mają pojęcia o tym, że to właśnie przez Syldera chłopak jest półsierotą i wraz z matką musi walczyć o swój byt. Czytelnik, mając tę wiedzę, odczuwa pewien dysonans. Czuje, że cała ta sytuacja jest irracjonalna, ale jednocześnie rozumie targającą chłopcem potrzebę męskiego wzorca. Warto wspomnieć też o tytułowym "Strażniku sadu", czyli Ownbym. To specyficzny człowiek, żyjący poza oficjalnym porządkiem. Mógł zgłosić policji fakt, że odnalazł ciało, ale tego nie zrobił. Tak samo jak nie zgłosił się nigdy do żadnego urzędu po pomóc. Wolał żyć sam w nędzy i nie mieszać się, nie być obywatelem. Niestety państwo się u schyłku życia upomniało się nawet o niego. 
"Strażnik sadu" to piękna książka napisana poetyckim językiem, którego urok można znaleźć w każdym zdaniu. To także opowieść o trudnych, zapomnianych czasach, mających swój urok, ale kojarzących się z codziennym trudem i monotonną walką o przetrwanie. I to właśnie największa wada tej powieści. "Strażnik sadu", mimo swojej bardzo dobrej konstrukcji i pięknych opisów jest bowiem odrobinę nużący, żeby nie powiedzieć nudny.

środa, 19 lipca 2017

O legendzie miejskiej, która zaszła za daleko, czyli "Święty Wrocław" Łukasza Orbitowskiego

Ł.Orbitowski, "Święty Wrocław", Wydawnictwo Literackie, 2013.

Dobrych pisarzy czyta się seriami. Dlatego też nikogo nie powinno dziwić, że sięgnęłam po kolejną książkę Łukasza Orbitowskiego. Tym razem przekonałam się, jak wygląda zderzenie wyobraźni pisarza z ideą miejskiej legendy. Niestety, muszę z przykrością przyznać, że spodziewałam się czegoś więcej.
Jedno z uboższych, wrocławskich osiedli. W blokach zaczyna dziać się coś tajemniczego. Najpierw dziwnie zachowują się zwierzęta, potem w blokach robi się coraz cieplej aż okazuje się, że pod tynkiem i tapetami całe osiedle zbudowane jest z czarnego, hipnotyzującego "czegoś". Mieszkańcy osiedla przestają normalnie funkcjonować. Nie wiadomo, co się z nimi dzieje, ponieważ nikomu, kto tam wszedł, nie udaje się wyjść. W dodatku całe miasto zaczyna czcić to niezwykłe miejsce nazywane Świętym Wrocławiem.
Legendy miejskie wzbudzają w nas niepokój. Dzieją się zbyt blisko, są niemal namacalne. Dlatego wydają się idealnym materiałem na horror. I początkowo tak jest: czarne ściany i pulsujące, hipnotyzujące ciepło w samym środku miasta skutecznie wprowadzają czytelnika w trans pochłaniania kolejnych stron. Podobnie jest z bohaterami - autentycznymi, reprezentującymi prawdziwe ludzkie słabości. Mamy więc maturzystkę, która zakochała się z wzajemnością w studencie, mającym praktyki w jej szkole. Mamy jej ojca - człowieka z problemami, starającego się odwieść córkę od związku tuż przed egzaminem dojrzałości. Mamy też szaleńca, który staje się prorokiem i dziewczynę, starającą się ubić interes na całym tym zdarzeniu. Mamy też dwie zazdrosne maturzystki, znęcające się nad wszystkimi, różniącymi się od nich. Mamy więc, przede wszystkim, przekrój wszystkich grzechów w wykonaniu ułomniej ludzkości. Autentyzm bohaterów to jedna z głównych zalet tej powieści. To właśnie dzięki nim jesteśmy skłonni uwierzyć w wydarzenia całkowicie nierealne, przekazywane z ust to ust przez ludzi, którzy sami nie wiedzą, co się dzieje. Po raz kolejny Orbitowski nawiązał też do kwestii kultu i religijności. Bowiem wrocławska anomalia, nazywana Świętym Wrocławiem szybko znajduje nie tylko swojego proroka, ale i wyznawców. Niestety, każdy z nich, zafascynowany hipnotyzującym osiedlem, chce w nim odnaleźć coś innego i to niekoniecznie dobrego. Nie wiadomo bowiem, czy Święty Wrocław to niebo czy piekło, a może coś niezwiązanego z chrześcijańskim postrzeganiem świata.
Jednak dobry pomysł i ciekawi bohaterowie to nie wszytko. Niestety, w książce sporo zgrzyta. Problemem jest narrator. Wiemy, że gdzieś jest i że jego świat obumiera, nie ma sensu. Widział on wszystko, co działo się z poszczególnymi bohaterami tej historii, więc przez moment może się wydawać, że jest on Bogiem, ale żadne bóstwo nie byłoby tak słabe i pozbawione mocy, nawet na końcu dziejów. Kim więc jest narrator i gdzie się znajduje? Odpowiedź na to pytanie pozostaje tajemnicą. I tu właśnie ujawnia się kolejny problem tej powieści. Sekrety i niedopowiedzenia sprawiają, że fabuła jest frapująca, ale w pewnym momencie jest ich zbyt wiele i trudno dopatrzeć się rozwiązania, chociażby, połowy. A szkoda, bo gdyby nie to, że mgła tajemnic całkowicie przykryła sens większości wydarzeń, byłoby dużo ciekawiej. Niestety, nie na wszystkie pytania otrzymujemy odpowiedź, a samo zakończenie wydaje się być kolejną zagadką.
"Święty Wrocław" to ciekawa, dobrze skonstruowana fabuła, która ma jednak pewne wady. Decyzję, czy zaglądać do tej powieści pozostawię jednak Wam. Są przecież i tacy, którzy lubią zakończenia pełne tajemnic. Sama jednak nad tę książkę przekładam inne utwory Orbitowskiego i z niecierpliwością oczekuję kolejnych.

sobota, 15 lipca 2017

O trudnym procesie samoakceptacji, czyli "Herman" Larsa Saabye Christensena

L.S.Christensen, "Herman", tłumaczenie I. Zimnicka, Wydawnictwo Świat Literacki, 2000.
Mam słabość do pisarzy skandynawskich. Niestety, poza autorami kryminałów, rzadko tłumaczy się ich na język polski. Wyobraźcie więc sobie moją radość, gdy na bibliotecznej półce znalazłam wydaną w Polsce siedemnaście lat temu powieść jednego z moich ulubionych pisarzy - Larsa Saabye Christensena. "Herman", bo o tej książce mowa, wzrusza, bawi i uświadamia jak trudno poradzić sobie z samoakceptacją.
"Herman"to opowieść o życiu około dziesięcioletniego chłopca, który za pomocą wyobraźni ubarwia swój świat. Jest on samotnikiem, nie dogaduje się z prześladującymi go kolegami i na domiar złego zaczyna łysieć. Jako, że akcja ma miejsce w połowie zeszłego wieku, Herman musi się także zmierzyć z opresyjnym systemem szkolnym, w którym nie do każdego nauczyciela dociera, że uczeń lepiej czuje się w czapce na głowie. Jego życie, choć wydaje się tragiczne, nie jest wcale nudne, ze względu na sposób, w jaki chłopiec je kreuje. 
Dawno nie czytałam tak pięknej opowieści o akceptacji samego siebie. Historia Hermana, mimo że osadzona w połowie dwudziestego wieku, jest nad wyraz aktualna. Bowiem nawet dziś każdy, kogo charakteryzuje jakikolwiek rodzaj inności, musi sobie radzić z nieprzychylnością środowiska. Niekonieczne są nawet widoczne oznaki odmienności - wystarczy mieć oryginalne hobby czy bujać w obłokach. Herman nie tylko daje się ponieść wyobraźni, ale także charakteryzuje się niezwykłą wręcz wrażliwością. Dzięki temu jego świat jest tak magiczny, a cierpienie tak dotkliwe. Łysina może wydawać się nam czymś błahym. Jednak w świecie dziesięcioletniego chłopca jest to tragedia. Mimo wsparcia dwojga kochających rodziców, trudno mu się pogodzić z każdym kolejnym objawem choroby, która nie jest groźna dla jego zdrowia, ale niszczy chłopca psychicznie. Autor sprawia, że wraz z wrażliwym bohaterem przeżywamy każdy wypadający włos i każdy szkolny problem związany z jego odmiennością. Szykany kolegów, głupie kawały czy nadmierne zainteresowanie ze strony nauczycieli są dla Hermana codziennością. Tak jak nieustanne poszukiwanie leku na łysienie. I właśnie dzięki tej pogoni za odzyskaniem włosów historia Hermana nabiera humorystycznego rysu. Bo jak, jeśli nie tragikomicznie, może się skończyć przygoda chłopca, który dowiaduje się, że na porost włosów najlepsze jest piwo. Poprzez kolejne odsłony poszukiwań Hermana, możemy też zauważyć, jak bardzo się on zmienia. Godzi się ze światem i tym, co go spotkało. Coraz mniej czasu poświęca rozpaczy, stara się zapomnieć i po kolei bierze pod uwagę nowe wersje swojego wyglądu zewnętrznego. Postawa Hermana pokazuje, że nie trzeba być starym, by do czegoś dorosnąć. Dlatego tak bardzo podnosi na duchu. Co ciekawe w czasie, gdy Herman powoli godzi się ze swoim losem, wyobraźnia zaczyna grać coraz mniejszą rolę w jego życiu. I to w tej opowieści najsmutniejsze. Ponieważ dorastanie, godzenie się z samym sobą, akceptacja tego, kim się jest, odbiera nam to co najpiękniejsze - możliwość reinterpretowania świata za pomocą wyobraźni.
"Herman" to przepiękna opowieść. Szkoda tylko, że taka krótka. Losy tego nietuzinkowego chłopca to gratka dla tych, którzy w życiu nie boją się używać wyobraźni. Książkę Larsa Saabye Christensena polecam wszystkim tym, którym uda się do niej dotrzeć.

niedziela, 9 lipca 2017

O życiu na kilkadziesiąt sposobów, czyli "Rzeczy utracone" Łukasza Orbitowskiego

Ł.Orbitowski, "Rzeczy utracone. Notatki człowieka posttowarzyskiego.", Wydawnictwo Zwierciadło, 2017.

Zwykle nie czytam książek z felietonami. Szkoda mi na nie czasu. W końcu w większości są one zbiorami tekstów z różnych gazet i czasopism, które dawno już straciły swoją aktualność. Ostatnio jednak przeczytałam aż dwie, przy czym zakup jednej był w pełni przemyślanym czynem. Mowa o zbiorze "Rzeczy utracone. Notatki człowieka posttowarzyskiego". Cóż, nie będę ukrywać, jestem fanką powieści i opowiadań Orbitowskiego. Okazuje się, że felietonów chyba też.
"Rzeczy utracone" to zbiór krótkich form, które można nazwać felietonami. Przez lata Łukasz Orbitowski publikował je na swoim blogu pod hasłem "Tydzień z głowy". Niedawno część z blogowych tekstów zebrano, przeredagowano, uporządkowano pod kątem tematu i opublikowano w postaci książki. O czym one opowiadają? O wszystkim. O samotności, ludziach, życiu, wrażliwości, byciu pisarzem, kotach, miejscach, ojcostwie... Tematów jest bez liku, a przemyśleń co nie miara.
Pytanie brzmi: czy warto te felietony przeczytać? Nie wiem. Naprawdę trudno mi udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Sama sięgałam bowiem po pewniaka. Czytałam wcześniej kilkanaście tekstów z serii "Tydzień z głowy" i wiedziałam, czego mogę się spodziewać. A mianowicie tego, że Orbitowski to ciekawy gość, który wysnuwa całkiem sensowne tezy na każdy temat. Warto więc dać mu szansę i dowiedzieć się, co ma do powiedzenia. Mam jednak świadomość tego, że ktoś, kto dla mnie jest "ciekawym gościem" dla kogoś innego może być niezrozumiałym bubkiem. Wszystko zależy od wyznawanych przez nas wartości. Jednak bez względu na nie należy Orbitowskiemu oddać, że krótkie formy tworzy po mistrzowsku. Zbiory felietonów czyta się ciężko. Ze względu na zmienność tematów i szybkie przeskakiwanie z tekstu na tekst, można się nimi zmęczyć i znudzić. Podczas lektury "Rzeczy utraconych" nic takiego nie miało miejsca.  Właściwie zdarzyło mi się przejechać o jeden przystanek więcej w drodze do pracy tylko po to, by przeczytać jeszcze jeden tekst. Felietony Orbitowskiego są bowiem zgrabne, treściwe i często ironiczne, a przede wszystkim oparte na realnych przemyśleniach dotyczących życia normalnego człowieka. Nie będzie tu więc dywagacji na temat jedzenia ośmiorniczek – prędzej wypicia piwa z kumplami, które, wbrew pozorom, miewa spory sens.
Przede wszystkim jednak felietony Orbitowskiego były dla mnie opowieścią obieżyświata. Człowieka bez własnego miejsca, który nawet nie stara się go znaleźć, tylko mieszka tam, gdzie go akurat życie poniosło. Było to o tyle ciekawe, że porządek tekstów z miejscami nie miał wiele wspólnego. Dzięki temu można było zobaczyć, ile uroku miewa żywot tułacza, pod warunkiem, że człowiek sam wybrał dla siebie taki los. Orbitowski, którego odnajdujemy w tekstach niewiele się bowiem zmienia, bez względu na to gdzie mieszka, bierze swój los we własne ręce i pokazuje, że w życiu jest kilka ważniejszych rzeczy niż kasa i mieszkanie na kredyt. Przede wszystkim jednak zwraca uwagę na drobiazgi, nadające życiu sens, o których bardzo często zdarza nam się zapominać. I czasami w bajkowy wręcz sposób opowiada o prostych życiowych prawdach.

Na pytanie, czy warto przeczytać "Rzeczy utracone" nadal będę odpowiadać "nie wiem". Dla mnie było to wartościowe doświadczenie, możliwość poznania przemyśleń inteligentnego człowieka bliskiego życiowego półmetka, który wie co robi i dlaczego to robi. Być może jednak teksty te wydały mi się atrakcyjne dlatego, że się z nimi zgadzam. Ponieważ, może poza nieustannym podróżowaniem, podoba mi się sposób na życie prezentowany przez autora. A może, po prostu, Orbitowski napisał sporo całkiem dobrych tekstów.

środa, 5 lipca 2017

Teoria jeszcze nikomu nie zaszkodziła, czyli kolejna odsłona felietonu nad książką...

Inspiracje: Ciało i tekst. Feminizm w literaturoznawstwie. Antologia szkiców. Praca zbiorowa pod redakcją A.Nasiłowskiej, Instytut Badań Literackich PAN, 2001. Książki, nr specjalny 1/2017.


Nie polubicie mnie po tym felietonie. Ale ten utworek dziennikarski ma to do siebie, że jest nie tylko osobisty, ale i złośliwy. Nie uważam się za dziennikarkę (choć pracuję jako redaktorka), ale grzech tego felietonu i tak mam zamiar popełnić. Dlaczego? Powody są dwa: po pierwsze i niezaprzeczalne, jestem panią magister od polskiego, a po drugie przeczytałam właśnie antologię szkiców krytyczno-literackich "Ciało i tekst. Feminizm w literaturoznawstwie."
Jednak to nie przez feminizm mnie znienawidzicie. O tej, jakże konfliktowej w dzisiejszej rzeczywistości społeczno-politycznej, sprawie już się rozpisywałam i jeszcze nikt mnie nie zlinczował. O nie, teraz będzie gorzej. Bo zamiast opowiadać Wam o moich ukochanych tekstach (a dużą część antologii czytałam nie po raz pierwszy) będę bredzić o czymś innym. O czymś, o czym większość blogerów nie chce słyszeć. Jednak najpierw wspomnę tylko, że warto zajrzeć do tej, wiekowej już jak na teksty krytyczne, bo ponad piętnastoletniej antologii, ponieważ pozwala ona zupełnie inaczej spojrzeć na bardziej i mniej znane powieści czy wiersze. Pomaga odnaleźć kobiecość tam, gdzie ją wykluczono i pokazuje, w jaki sposób, jeszcze nie tak dawno, wartościowano literaturę pisaną przez kobiety. A jeśli nadal nie wierzycie, że warto, powiem, że dzięki esejowi "Matki i ich władza we współczesnej literaturze niemieckiej" Bożeny Chołuj zaczęłam czytać książki Elfriede Jelinek. A kocham jej twórczość niemal tak mocno jak powieści Knausgårda. Tylko Jelinek rzadziej wydają w Polsce, a to co już opublikowano zdążyłam dawno pochłonąć. Trochę szkoda, ale moja ukochana noblistka pisze tak, że niejednego tłumacza może doprowadzić do ostrej nerwicy.
Ale nie jest to też felieton o Elfriede (choć wielką pisarką jest), ale o blogerach. Bo krytycy nas nie lubią. Ci oficjalni krytycy, ci, którzy coś wiedzą. Pisarze też podchodzą do nas z dystansem, szczególnie, jeśli aspirują do pisania literatury ambitnej. Nie dalej jak miesiąc temu byłam w Poznaniu na spotkaniu literackim z Kubą Wojtaszczykiem i się nasłuchałam, że bloger to nie jest dobry recenzent, ponieważ myli pojęcia i zazwyczaj nic odkrywczego nie wymyśli. Przyznam, że zrobiło mi się trochę przykro. Nie, żebym miała się za talent recenzencki, to co piszę, robię po części dla siebie, po części dla czytelników (dobrze, że są, ale w razie czego mąż z przymusu da mi chociaż jedno wyświetlenie), ale dewaluowanie całej grupy na forum to lekka przesada. Bo nie po to tyrałam przez pięć lat na studiach polonistycznych, żeby mi teraz mówili, że mylę pojęcia, bo jestem blogerką. Wiecie, ja naprawdę się starałam, nawet z teorii literatury i poetyki miałam dobre stopie, a teraz wysłuchuję, że nic nie umiem. Ale spokojnie... nie szukajmy winy tylko w innych. Ze mną też jest coś nie tak. Ponieważ nie piszę tutaj profesjonalnych recenzji, które mogłyby się ukazać w czasopiśmie literackim. Nie, że nie potrafię. Po prostu większość nie chciałaby tego czytać. Jeśli nie wierzycie, sprawdźcie nakład któregoś z czasopism literackich. I nie mówię tu o magazynie "Książki". Także mea culpa. Wolę napisać coś o książkach w wersji pop, niż skończyć ze stoma czytelnikami rocznie (z czego za dziewięćdziesiąt procent wyświetleń będzie odpowiedzialna moja rodzina). Więcej - popełniam straszniejsze zbrodnie - czasami piszę dobrze o książkach popularnych. I nie wytykam im, że są złe, na za niskim poziomie i za lekko się je czyta. Litości! Sięgam po nie po to, żeby się odprężyć po bardzo wyczerpującym dniu. A skoro ja się relaksuję, to czemu nie mam polecić danej pozycji komuś innemu, kto też wraca styrany po pracy i nie chce mu się doszukiwać intertekstualności w metaforach? 
Jednak nie jest to tekst o tym, że źli krytycy nas nie lubią, a my, blogerzy jesteśmy tacy super. Nie. Właśnie nadszedł czas na kontrowersyjną część. Owszem, każdy z nas pisze o książkach z gatunku, który lubi, nie mam zamiaru nikogo oceniać ze względu na to, czy przepada za horrorem, romansem, powieścią historyczną, czy fantasy. Nie będę też nikogo zmuszać do wyszukiwania tropów i intertekstualności, bo wiem, że nie każdy odnajduje w tym przyjemność. Ale ludzie, blogerzy, poduczmy się trochę. Podstawowych zasad. Konstrukcji recenzji. Bo naprawdę takowa istnieje i o ile można z nią eksperymentować, o tyle wklejanie nagłówków "opis wydawnictwa" i "moja opinia" jest trochę nie na miejscu. Można wbić sobie do głowy, że istnieje coś takiego jak uzasadniona argumentacja i pisanie "książka jest dobra, bo jest fajna" nie przystoi komuś, kto chce nazywać się recenzentem. Warto też czasami przypomnieć sobie, co mówiła pani od polskiego i nie mylić podstawowych pojęć literackich. Bo właśnie przez takie błędy nikt nie bierze nas na poważnie. Nie przez literówki, czy własne przemyślenia, ale z powodu pokazywania wszem i wobec, że nie znamy się na tym, co robimy. Przez to, że część z nas to ignoranci! Trochę teorii jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Nie każdy musi czytać antologie tekstów literackich i profesjonalne czasopisma. Nie o to chodzi. Ale można zajrzeć, chociażby, do wspomnianego tu magazynu "Książki". Wiem, że wielu z nas to robi, widzę liczne egzemplarze na Instagramie. Pytanie, czy nie warto z tego czytania zrobić pożytku i zobaczyć w jak różnorodny sposób można profesjonalnie pisać o literaturze? Książki są dobre, bo są fajne - naprawdę poszerzają horyzonty, wiele uczą o świecie i mogą być podstawą do wartościowej, dobrze napisanej recenzji. Trzeba tylko chcieć i nabrać pokory.
Dlatego też chylę przed Wami głowę, właściwie kładę ją pod katowski topór. Ale musiałam to napisać. Ponieważ możemy naprawdę wiele. Czemu więc nie zrobić tego dobrze?

niedziela, 2 lipca 2017

Żulczykowi nie zawsze wychodzi, czyli kilka słów o "Instytucie"...

J.Żulczyk, "Instytut", Wydawnictwo Świat Książki, 2016.

Kilka tygodni temu zachwycałam się "Wzgórzem psów" Jakuba Żulczyka i zapewniałam, że wrócę jeszcze do tego autora. Nie było to trudne, ponieważ cztery nieprzeczytane powieści napisane przez tego pisarza zalegały na mojej półce. Chwyciłam więc za "Instytut" i mam bardzo mieszane uczucia. I wątpię, aby, którekolwiek z nich było pozytywne.
"Instytut" (wydanie drugie, poprawione ze zmienionym zakończeniem) opowiada o losach Agnieszki, która wraz z grupą współlokatorów i znajomych zostaje zamknięta w krakowskim mieszkaniu, odziedziczonym po babci. Podczas zmagań z tajemniczymi oprawcami, stojącymi za uwięzieniem mieszkańców tajemniczego lokalu, poznajemy także motywy i przeszłość głównej bohaterki, która zdecydowała się porzucić męża i córkę, aby zamieszkać w odległym Krakowie.
"Instytut" mógłby być dobrym horrorem. Mógłby także wnikliwie pokazać stosunki międzyludzkie i przekrój społeczeństwa. Mógłby przedstawić emocje osaczonej i sfrustrowanej kobiety, która zatraciła siebie. Mógłby! Bo, niestety, autor swój całkiem niezły pomysł kompletnie zniweczył poprzez słabe wykonanie. Nie wiem, czy wpływ na moją ocenę tej książki miał wysoki poziom "Wzgórza psów", czy fakt, że "Instytut" jest po prostu literacką fuszerką. Cieszę się, że trafiłam na wydanie drugie, poprawione, ponieważ boję się tego, co było w pierwszym. Wydarzeniom przedstawionym w "Instytucie" brak głębi, a bohaterowie, zamknięci w mieszkaniu w krakowskiej kamienicy zachowują się kompletnie irracjonalnie. Można zrozumieć ich frustrację i brak logiki czynów, spowodowane zamknięciem, ale część zachowań jest zbyt naciągana nawet jak na sytuację graniczną. Tę samą irracjonalność widać w niektórych zwrotach akcji. O ile zamknięcie kraty i uszkodzenie windy wydaje się całkiem prawdopodobne, o tyle zamurowanie wszystkich okien na czwartym piętrze od zewnątrz w ciągu kilku godzin to już szczyt absurdu. Można stworzyć horror, ale jeśli chce się go rozwiązać w sposób pozornie racjonalny (a tak zrobił Żulczyk) trzeba się trzymać rzeczywistości. Autor, niestety, bardzo od niej odbiega. Poza tym powieść najeżona jest błędami. Jednym z nich jest to, że wygląd jednej z bohaterek - Igi - opisany został dwukrotnie w skrajnie różny sposób. A to nie najbardziej kompromitująca usterka odnaleziona w książce. 
Wielkie nadzieje wiązałam z historią Agnieszki, artystki, która w młodym wieku z powodu nieplanowanej ciąży dala się wciągnąć w życie rodzinne i utknęła w nim na długie lata. Irytuje już sama jej relacja z teściami, a konkretnie to, że kobieta wierzy ich groźbom i nawet nie próbuje walczyć. Daje się wepchnąć w kierat nieszczęśliwego, przykładnego małżeństwa i wszystkie swoje niespełnione marzenia przerzuca na córkę. Dlatego też mała Ela chwalona jest za każdą formę buntu i protestu, co tylko podkreśla, że jej matka jest nie do końca wydolna wychowawczo. Obraz Agnieszki to portret kobiety słabej, która do niczego nie potrafi się przywiązać, ale jednocześnie nie radzi sobie z samotnością. Co innego można powiedzieć o osobie porzucającej dziecko i przygarniającej do swojego mieszkania po kolei niemal obcych ludzi z baru i dwa koty? Owszem, Agnieszka cały czas wspomina o tęsknocie za córką, ale nie przeszkadza jej to w opróżnianiu kolejnych butelek wódki ze znajomymi i obiecywaniu Eli, że niedługo sprowadzi ją do siebie. To "niedługo" trwa miesiącami. I może ten portret postaci byłby wiarygodny, gdyby nie odczucie, że autor chciał nam pokazać zupełnie kogoś innego - kobietę stłamszoną, ale silną, która w końcu radzi sobie z sytuacją. Agnieszka taka nie jest i podkreśla to najsłabszy element tej książki - zakończenie. Inne postaci również nie należą do najlepiej zarysowanych. Właściwie są to stereotypy dresiarza, pankówy, wróżki czy yuppie. Tuż po ich krótkiej charakterystyce można przewidzieć wszystkie możliwe zwarcia i konflikty, co eliminuje ewentualny fabularny element zaskoczenia.
Nie czytajcie "Instytutu". To marna, nieprzemyślana i niedbale napisana książka. Naprawdę nie warto. Nie zmienia to jednak faktu, że mam zamiar dać Żulczykowi kolejną szansę. Już udowodnił, że umie pisać, mam więc nadzieję, że historia Agnieszki i jej przyjaciół to tylko literacka wpadka.