niedziela, 30 kwietnia 2017

Są takie książki, które czyta się głównie dla zabawy, czyli o "Nocy Kupały" Katarzyny Bereniki Miszczuk

K.B.Miszczuk, "Noc Kupały", Wydawnictwo W.A.B. 2016.

Przeczytałam książkę, która niewiele wniosła do mojego życia. Nie mogę powiedzieć, że zupełnie niczego mnie nie nauczyła, ponieważ z pewnością przybliżyła mi bóstwa i demony słowiańskie, ale to wszystko. I wiecie co? Nie żałuję. Bo dawno się tak nie uśmiałam.
"Noc Kupały" Katarzyny Bereniki Miszczuk to drugi tom cyklu "Kwiat paproci" opowiadającego o alternatywnej rzeczywistości, w której Mieszko I nie przyjął chrztu, a Polska nadal wierzy w swoich dawnych bogów. I, mimo XXI wieku, są oni całkiem namacalni i ukazują się swoim poddanym. W tym świecie żyje Gosia, która, by zakończyć swoją edukację medyczną, musi odbyć obowiązkowe praktyki u szeptuchy, czyli ludowej uzdrowicielki. Podczas nich dowiaduje się, że przeznaczone jej jest zerwanie kwiatu paproci, pojawiającego się w Noc Kupały raz na tysiąc lat. Na nieszczęście Gosi magiczną roślinę pragnie uzyskać kilku nieprzyjemnych bogów i nieśmiertelny Mieszko I, w którym dziewczyna jest zakochana. Przed młodą uczennicą szeptuchy najcięższa noc w jej życiu.
Podczas czytania powieści Miszczuk czuję się jak nastolatka. I to nie w ten nieprzyjemny rozchwiany sposób. W świecie stworzonym przez autorkę odnajduję radość przeżywania rzeczy, z mojego punktu widzenia, nieistotnych. Serio, emocjonuje się życiem Gosi dokładnie w ten sam sposób, w jaki przeżywałam romans X z Y, kiedy byłam jeszcze w gimnazjum. I jest to dla mnie tak przyjemne uczucie, że jestem w stanie darować "Kwiatowi paproci" naiwność, niedostatki stylistyczne, toporność, przewidywalność i parę innych wad. W tej książce wady nie wydają mi się ważne. Lektura zamienia się w czysty relaks. I nie mam jej tego za złe. Szczególnie, że największą zaletą "Kwiatu paproci", jak i całego cyklu jest poczucie humoru. Owszem, jest ono naiwne i odrobinę sztampowe, ale wydaje mi się, że ma takie być. Przynajmniej mi nie przeszkadza to w zaśmiewaniu się do łez.
Interesujący jest również świat stworzony przez autorkę. Wyobraźcie sobie Polskę, w której zamiast prezydenta mamy króla i ów król, zamiast klękać przed biskupami, składa pokłony przed Świętowidem o czterech twarzach. A święta religijne nie są wielogodzinnymi nasiadówkami w kościelnej ławie z dodatkiem procesji, ale całonocnymi biesiadami z miodem pitnym, tańcami i śpiewem. Na samą myśl robi się przyjemniej. Wizja ta, choć nieosiągalna, przypomina o dawnych, ludowych tradycjach, które zniknęły wraz z ekspansją chrześcijaństwa i rozwojem cywilizacji. Choć trzeba przyznać, że jej pozostałości w postaci, chociażby, medycyny ludowej, można spotkać do dziś.
Nie będę Wam wmawiać, że ta książka zmieni Wasze życie i koniecznie musicie ją przeczytać. Właściwie, jeśli jej nie przeczytacie, niczego nie stracicie. Ale jeśli macie naście lat, albo chcecie znów poczuć beztroskę życia gimnazjalistki, zajrzyjcie do "Nocy Kupały", albo do pierwszego tomu cyklu - "Szeptuchy". Zapewniam, że uśmiech, nie zejdzie Wam z twarzy.

czwartek, 27 kwietnia 2017

Książkowe deja vu, czyli "Wyznaję" Jaume Cabré...

J.Cabré, "Wyznaję", tłumaczenie A.Sawicka, Wydawnictwo Marginesy, 2013.

Jaume Cabré zachwycił mnie "Cieniem Eunucha", dlatego też z chęcią sięgnęłam po kolejną jego książkę. Czy była warta przeczytania? Owszem. Czy wciągnęła mnie w swój świat? Jak najbardziej! Czy miała jakieś wady? Jedną, i to bardzo irytującą. Chcecie dowiedzieć się więcej? Proszę bardzo.
"Wyznaję" to historia ludzkiego życia. Poznajemy dzieje chłopca, który zafascynowany zakupionymi przez ojca skrzypcami stara się poznać ich historię. W międzyczasie dorasta i traci wszelkie złudzenia. Stara się również zgłębić tajemnicę zła, zawartą w opowieściach związanych z jego rodziną i życiem, które nie do końca mu wychodzi. Bowiem od maleńkości bliżej mu do książek niż do ludzi.
Wiem, stworzony przeze mnie opis fabuły jest niezwykle enigmatyczny. Trudno jednak przedstawić w kilku słowach powieść, mającą niemal osiemset stron, poruszającą wiele wątków i zadającą masę pytań bez odpowiedzi. Cabré stworzył misterne, polifoniczne dzieło, które niczym najwybitniejsza symfonia szarpie emocjami odbiorcy, by pozostawić go oszołomionym i niepewnym własnych myśli. Główny bohater - Adrian, człowiek stworzony do przemyśleń, powoli traci to, co dla niego najcenniejsze - własny umysł. Świadomy zbliżającej się degradacji mózgu oraz rychłego zaniku wszystkich zdolności fizycznych i umysłowych, spisuje historię swojego życia, tworząc swoje ostatnie, wiekopomne dzieło. Skupia się w nim na wyjątkowych skrzypcach - Vialu, które, choć tak cenne i doskonałe, naznaczają swoją historię cierpieniem. Dla samego Adriana są źródłem troski, cierpień, konfliktów, a nawet straty. Mimo tego nie może przestać ich cenić, ponieważ łączy się z nimi jego historia. Zdają się być dla niego cenniejsze od miłości czy przyjaźni. 
Sama konstrukcja powieści czaruje czytelnika. Brak linearności i przeplatanie opowieści Adriana historią skrzypiec, zdaje się obrazować bałagan w głowie tracącego zmysły mężczyzny. Jednocześnie wprowadzenie kilku wymiarów tekstu pozwala szerzej spojrzeć nie tylko na głównego bohatera, ale i na rzeczywistość. Dzięki temu czujemy przeskok, miedzy jednostką i absolutem, wiedzą człowieka i faktami, Uświadamia nam to wpływ przypadku na życie i naszą małość wobec rzeczywistości, w której żyjemy. I co ważne w kontekście prozy Cabré - narrator wyklucza istnienie jakiejkolwiek siły wyższej, chyba, że jest nią czysty przypadek, czy nieokiełznane, tkwiące w człowieku zło.
Trudno spisać wszystkie zachwyty, jakie mogłabym wygłosić, opowiadając o "Wyznaję" Wspomniałam jednak o jednej, irytującej wadzie powieści Cabré. Otóż, czytając to monumentalne dzieło, miałam wrażenie, że już trochę je znam. Owo specyficzne deja vu towarzyszyło mi podczas lektury, ale dopiero po jej zakończeniu zorientowałam się, skąd się wzięło. Otóż pisarz w pewnym stopniu skopiował samego siebie. I nie chodzi mi tu o styl, czy słownictwo. Po prostu, kiedy porównamy fabuły "Wyznaję" i "Cienia Eunucha" mają one wiele punktów wspólnych - historia życia człowieka, przedmiot czy też miejsce, które ją wyzwala, nieudany związek, muzyka, samotność małego chłopca, brak akceptacji rodziców, itd. Nie ma ich tyle, by stwierdzić, że Cabré skopiował własną książkę, ale wprowadzają one irytujące uczucie wtórności, które odbiera "Wyznaję" odrobinę uroku.
Nie zmienia to jednak faktu, że powieść Cabré jest arcydziełem, które naprawdę warto przeczytać. To poruszające najskrytsze emocje dzieło, będące jednocześnie dogłębną analizą braku własnej woli, ludzkiej słabości i zła, tkwiącego w każdym człowieku. Pisarzowi udało się ująć w "Wyznaję" tak wielki ładunek, nie zamieniając powieści w ciężkostrawny wywód. Dajcie tej książce szansę - zapewniam, trudno Wam będzie się od niej oderwać.

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Zgrzyt ambiwalencji, czyli subiektywna lista pisarzy, których kochamy i nienawidzimy jednocześnie


Znacie takich pisarzy, którzy irytują Was niemiłosiernie, ale i tak sięgacie do ich książek, bo z różnych powodów nie możecie się powstrzymać? Na pewno! Cóż, niby Barthes ogłosił śmierć autora jeszcze w latach sześćdziesiątych, a my nadal nie potrafimy, czy też nie chcemy do końca zapomnieć o tym, kto napisał czytane przez nas lektury. Trudno. Przynajmniej można stworzyć listę pisarzy, których kochamy i nienawidzimy jednocześnie. Zaznaczam, że jest ona całkowicie subiektywna i niezależna od pochodzenia autora czy też rodzaju książek, jakie tworzy.

7. J.R.R. Tolkien

Tolkien to pisarz, którego kompletnie nie spodziewacie się na tego typu liście. W końcu to geniusz, autor "Władcy pierścieni" i "Hobbita"! Jego książki zna cały świat. Tylko ja nigdy nie przeczytałam "Hobbita". Próbowałam i to nie raz, ale nie wyszło. Przez najbardziej irytującą cechę literatury Tolkiena. 
Zacznę jednak od początku. Jako jedenastolatka, na początku 2002 roku obejrzałam film "Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia". Już wtedy była niecierpliwa i zaraz po seansie chciałam się dowiedzieć, co będzie w kolejnych częściach. Dlatego sięgnęłam po książki. Ktoś poinformował mnie, że różnią się one od filmu, więc zaczęłam od pierwszego tomu i utknęłam. Kojarzycie te opisy? Kilkanaście minut akcji i 250 stron nudy. Orzeszkowa by się nie powstydziła. Jako jedenastolatka po prostu pominęłam pierwszą księgę. Fragmenty dotyczące podróży przez Mordor w trzecim tomie również. Oczywiście, nadrobiłam to po latach, ale gdzieś w głębi serca nadal byłam wściekała na Tolkiena za jego rozwlekanie się nad krajobrazem, lasem, popiołem, wzgórzami i ogólnie pojętą wędrówką. W końcu ile można iść, iść, iść, iść, iść... Dlatego też do dziś nie przeczytałam "Hobbita". Kiedy stworzono jego ekranizację nie miałam już entuzjazmu jedenastolatki.

6. Karl Ove Knausgård


Każdy, kto czyta tego bloga regularnie, nie spodziewa się Karla Ovego na tej liście, Nie oszukujmy się, to mój ulubiony pisarz. Każdą jego książkę pożeram w dniu premiery, a moim zachwytom nad "Moją Walką" nie ma końca. Karl Ove ma jednak jedną wadę, która sączy się ze wszystkich jego powieści - skrajny egoizm. O ile w "Mojej walce" jest on narzędziem do stworzenia dzieła, o tyle w "Czterech porach roku" zwyczajnie drażni. Jak można poświęcić powieści córce i w większości pisać w nich o sobie? Ale to nie wszystko - jeśli przeanalizujemy "Wszystko ma swój czas" i piąty tom "Mojej walki" dochodzimy do wniosku, że w drugiej swojej powieści Knausgård również pisał o sobie. A jeśli myślicie, że w swojej debiutanckiej powieści darował sobie nawiązania do własnej osoby, wspomnę, że mówi ona o młodym nauczycielu, pracującym na północy Norwegii, który ma romans z uczennicą. Tak, macie rację, autor wspomina o podobnych ekscesach w czwartym tomie "Mojej walki". Dlatego, mimo że kocham pisarstwo Knausgårda, niezmiernie irytuje mnie to, że gdziekolwiek się da, skupia się tylko i wyłącznie na sobie. Robi to nie tylko w książkach - posłuchajcie wywiadów i relacji ze spotkań autorskich. Ja, ja, ja, ja i jeszcze raz ja.  I to "ja" pojawia się tam nie tylko ze względu na angielską czy norweską gramatykę. Właśnie dlatego należy mu się miejsce na tej liście.

5.Remigiusz Mróz

Czymże zawinił mi Mróz? Ilością. Nie zrozumcie mnie źle, lubię jego książki. Zazwyczaj mnie bawią. Seria o Chyłce jest całkiem przyjemna w odbiorze, powieści z Forstem w roli głównej też przypadły mi do gustu, ale... Właśnie ALE. Ile można? 63 procent Polaków nie przeczytało w zeszłym roku ani jednej książki, a Mróz wydał w tym czasie chyba dziesięć (jeśli liczyć te pod pseudonimem). Kiedy jego fani mają zdążyć to wszystko przeczytać? Ja sobie jeszcze daruję, trzymam się Chyłki i Forsta, liczę na dwie książki rocznie, trzy, jeśli zainteresuje mnie jakaś nowa seria. A tu co? Trylogia z Forstem zamienia się w tetralogię, Kolejny tom do przeczytania. Ostatnio Chyłką poratowała mnie przyjaciółka, ale zastanawiam się, ile musiałabym zarabiać, żeby móc kupować wszystkie powieści Mroza? To nie na kieszeń humanisty w tym kraju! Nad tym, że czasami, ze względu na ilość, cierpi jakość niektórych z powieści, nie będę się tutaj rozwodzić.

4. Andrzej Sapkowski

Każdy, kto choć raz był na konwencie, słyszał o wyczynach Sapkowskiego. Nie mam zamiaru powtarzać tutaj plotek. Dużo bardziej irytuje mnie podejście tego pisarza do gier z serii "Wiedźmin". Nie zrozumcie mnie źle. Przeczytałam całą sagę i nadal potrafię się nią zachwycać. Rozumiem też frustrację pisarza. Sapkowski napisał świetny cykl powieści, a teraz większość globu myśli, że stworzył opowieść na kanwie gier komputerowych. Ale wiecie co? Moim zdaniem, zamiast wieszać psy na twórcach "Dzikiego gonu", powinien im dziękować. Bo gdyby nie oni, wątpię, by jego dzieło było tłumaczone na tyle języków. Zresztą wystarczyłoby jedno proste zdanie na okładce książki "Powieść będąca inspiracją dla gry <<Wiedźmin: Dziki Gon>>". Jeśli Sapkowski nie potrafił sobie tego wynegocjować, to jego wina. Trzeba przestać marudzić i cieszyć się ze sprzedaży.

3. Michał Witkowski

Nie zrozumcie mnie źle- uwielbiam książki Michaśki. Nawet te, które nie do końca wyszły. Konwencja, którą stwarza Witkowski całkowicie do mnie przemawia i nie mogę się doczekać kolejnych jego powieści. Ale tych, wydanych oficjalnie. Jeśli nie wiecie jeszcze, o co chodzi, już wyjaśniam. Kilka miesięcy temu wydawnictwo odrzuciło książkę napisaną przez Witkowskiego. Cóż, zdarza się nawet najlepszym. Tylko Michaśka nie do końca potrafiła się z tym pogodzić i postanowiła samodzielnie sprzedawać swoją najnowszą powieść w internecie. Bez korekty, z własnymi grafikami, 100 zł za PDF, 200 za powieść oprawioną alla praca magisterska. Przyznam, że trochę mnie to zniesmaczyło. I nie chodzi jedynie o cenę, bardziej irytowała nachalna promocja. Chyba nie jestem godna nazywać się wierną fanką Michaśki, bo nie kupiłam. Najbardziej jednak wkurza (tak, tutaj trzeba użyć tego słowa) mnie upadek naprawdę zdolnego pisarza. Najpierw celebryctwo, a potem samodzielne wydawanie odrzuconej powieści, które wydawało mi się żebraniem o pieniądze fanów. W międzyczasie podobny wydźwięk miało sprzedawanie na Facebooku tworzonych przez pisarza grafik. Zabrakło w tym klasy. Kolejną książkę Witkowskiego oczywiście kupię, ale na jego samego będę patrzeć już zupełnie inaczej.

2. George R.R. Martin

Trudno nie być złym na pisarza, który systematycznie uśmierca naszych ulubionych bohaterów, prawda? Cóż, mój dream team z serii pisanej przez Martina chwilowo żyje, albo (jeśli wierzyć serialowi) jest na najlepszej drodze do wskrzeszenia. Dlatego bardziej w Martinie denerwuje mnie to, że za mało przykłada się do pisania swoich książek. Nawet nie chodzi mi o to, że jak każdy fan "Pieśni Lodu i Ognia", boję się, że autor nie dożyje końca swojego cyklu. Po prostu niezmiernie (nie mogę użyć innego słowa) wkurza mnie to, że serial zaczął wyprzedzać powieści. Mam wrażenie, że Martin zajął się taką ilością projektów, z współpracą z HBO na czele, że na pisanie po prostu nie starcza mu czasu. Jeśli nie wierzycie, popatrzcie na daty wydania poszczególnych tomów - kiedyś stworzenie jednego zajmowało pisarzowi znacznie mniej czasu. Dlatego też mam nadzieję, że po nakręceniu ostatnich dwóch sezonów serialu Martin weźmie się wreszcie do roboty i zamiast pouczać filmowców, skończy swój cykl. W końcu muszę się dowiedzieć, co naprawdę stanie się z paroma bohaterami, którzy w serialu robią zupełnie co innego niż w książkach.

1. Michel Houellebecq

Jeśli mam być szczera, ta lista została zainspirowana postacią Houellebecqa. Kiedy dowiedziałam się o jego istnieniu najpierw zirytował mnie nazwiskiem, które jest równie niemożliwe do zapisania jak i do wymówienia. Potem było jeszcze gorzej. I wcale nie chodzi tylko o to, że to nieszczęsne nazwisko to pseudonim. Houellbecq jest seksistą, antyfeministą, rasistą, islamofobem itd. Reprezentuje wszystko, co jest antytezą moich poglądów. Jednak pisze w taki sposób, że nie mogę oderwać się od jego książek. Więcej, jest w tworzeniu rzeczywistości tak biegły, że zazwyczaj chwilo się z nim zgadzam. Po przemyśleniu tego co pisze stwierdzam jednak, że trudno przyznać pisarzowi rację. Urok Houellebecqa polega na tworzeniu powieści z punktu widzenia analitycznego intelektualisty. W świecie, w którym kontrowersje spotykamy najczęściej w postaci żenujących newsów na Pudelku, wzbudzająca skrajne emocje historia zamknięta w składnej i dobrze złożonej powieści. zachwyca, nawet jeśli się z nią nie zgadzamy. I choć niektóre poglądy pisarza sprawiają, że mam ochotę go udusić, nie mogę powstrzymać się od sięgania po jego kolejne książki. Co z tego, że przepełnione są szowinizmem? W doskonałej formie nawet to można przełknąć, o ile nie przyjmuje się po lekturze światopoglądu autora.

A Wy macie jakiś pisarzy, których kochacie i nienawidzicie jednocześnie? Kogoś, kto niezmiernie Was irytuje, ale i tak czytacie jego książki? Podzielcie się swoją opinią w komentarzach :)

piątek, 21 kwietnia 2017

Nieprzyjemny chaos pod płaszczykiem pozornej organizacji, czyli "Przypadek Justyny" Tomasza Piątka

T.Piątek, "Przypadek Justyny", Wydawnictwo Czarne, 2004.

Kilka tygodni temu zachwycałam się Tomaszem Piątkiem przy okazji recenzji "Kilku nocy poza domem". Teraz zastanawiam się, jak spod pióra jednego pisarza mogły wyjść dwie książki, napisane w pozornie podobnym stylu, które tak bardzo różnią się poziomem? Gdyby "Przypadek Justyny był pierwszą powieścią Piątka, jaką przeczytałam, od razu powiedziałabym jego twórczości "nigdy więcej!"
Pierwsza zasada recenzenta brzmi: jeśli trudno powiedzieć o czym była książka, nie zdradzając całej fabuły, spójrz na tył okładki. Dlatego też spojrzałam. Ale jeśli napiszę to samo, co wydawca, pomyślicie, że to zupełnie inna powieść. Bowiem wspomniany jest tam wątek kryminalno-paranormalny, o którym nie będę mówić, ponieważ znika pod naporem dygresji i nie zostaje rozwiązany. W "Przypadku Justyny" znajdziecie głównie nieskładne wspomnienia z dzieciństwa, najprawdopodobniej zmyślone historie wojenne i hardkorowe opowiadania porno. Czyli prawdopodobnie wszystko, czego nie chcecie czytać.
Zacznijmy od zalet. Książka Piątka ma jedną - jest krótka. Dzięki temu czytelnik, który tak jak ja, nienawidzi pozostawiać lektury niedokończonej, cierpi trochę mniej. Ale tylko trochę, bowiem końcówka to jakieś dwadzieścia stron pornohistorii i to takich, po których miałam koszmary. Ale zacznijmy od początku. Już na pierwszej stronie robi się nieprzyjemnie, ponieważ Piątek do takiego stopnia zwulgaryzował język powieści, że czasami trudno go zaakceptować. Ponoć cała książka oparta jest na teorii anempatii głoszonej przez głównego bohatera. Mówi ona o programowym braku emocji. Czy się udało? Nie wiem. Choć mam wrażenie, że tworząc powieść autor był pozbawiony empatii dla czytelnika. "Przypadek Justyny" to skondensowana przemoc, nieposiadająca żadnego usprawiedliwienia. W każdej dygresji, w każdym wątku pojawia się element brutalności lub wulgarności. Książka wzbudza we mnie wstręt, ale byłabym w stanie go znieść, gdyby wnosił jakiś sens. Jednak nie jestem w stanie go dostrzec. Powieść ta wydaje mi się workiem na obrzydliwe odpadki, które ktoś chciał na siłę złączyć razem za pomocą nieprzekonującej teorii. Naprawdę chciałam wyciągnąć z tej lektury coś budującego, ale jeśli miała coś przekazać, ja nie jestem w stanie tego dostrzec. Pytanie czy jest winą dzieła stworzonego przez autora czy mojej głupoty pozostawiam bez odpowiedzi.
Powiem krótko: nie czytajcie tej książki. Chyba, że lubicie pozbawione głębszego sensu powodzie brutalności i wulgarności. Albo nie przeszkadzają Wam one i jesteście w stanie przebić się przez "Przypadek Justyny" by znaleźć w nim zagubiony przeze mnie sens.

środa, 19 kwietnia 2017

Kryminałów nigdy dość, czyli o "Psach gończych" Jørna Liera Horsta

J.L.Horst, "Psy gończe", przełożyła M.Skoczko, Wydawnictwo Smak Słowa, 2015.

Znowu kryminał... I to skandynawski... I jeszcze napisany przez Horsta... Tak, wiem, czytam ostatnio za dużo takich książek, ale zapewniam, że przynajmniej cztery kolejne recenzje będą dotyczyć innych gatunków. Na razie jednak wystawię Waszą cierpliwość na próbę i napiszę kilka słów o "Psach gończych".
William Wisting, policjant z wieloletnim stażem. zostaje oskarżony o sfabrykowanie dowodów w głośnej sprawie zabójstwa młodej kobiety. Siedemnaście lat od zakończenia śledztwa, tuż po wyjściu sprawcy na wolność, w mediach pojawia się plotka o tym, że decydujący dowód został podrzucony. Co więcej, pogłoska okazuje się prawdą. Prowadzący wówczas śledztwo Wisting musi udowodnić, że to nie jego sprawka. Nie ułatwia mu tego ani zawieszenie w obowiązkach, ani świadomość, że właśnie zaginęła kolejna młoda dziewczyna, a okoliczności przestępstwa wydają się znajome. 
Sytuacja, w której policjant musi bronić swojego dobrego imienia pojawia się w kryminale niezwykle rzadko. Dlaczego? Bo bardzo trudno utrzymać tempo akcji, kiedy główny bohater traci możliwość normalnego prowadzenia śledztwa. Horstowi jednak udało się przekuć ten pomysł w sukces i nie zrobił tego z pomocą wybuchów i pościgów, ale poprzez analizę. Komisarz Wisting, ostrzeżony przez pracującą w prasie córkę, tuż przed zawieszeniem zabiera z komendy akta sprawy. Zamyka się z nimi w domku letniskowym i zaczyna swoją wielką analityczną podróż. Łączy wątki, prowadzi prywatne śledztwo, zamiast z usług laboratorium kryminalistycznego korzysta z pomocy emerytowanego technika i walczy o to, by prawda wyszła na jaw. Oczywiście, nie jest w tym wszystkim sam, ponieważ, jak zwykle w cyklu o komisarzu Wistingu, tą samą sprawą zajmuje się również jego córka - Line. Tym razem możemy oglądać ten duet nieskrępowany klauzulami poufności, co moim zdaniem za bardzo wszystko upraszcza. Mimo tego intryga zarysowana jest w bardzo zawiły i interesujący sposób, dzięki czemu niemal do samego końca czytelnik nie rozwiązuje wszystkich zagadek. Zamiast sensacji, mamy tutaj psychologię i dywagacje na temat tego, do czego zdolny jest człowiek i czy więzienie może zmienić niewinnego w przestępcę? Jak dla mnie jedynym słabością "Psów gończych" jest to, że od początku wiemy, że Wisting jest niewinny. Gdyby do fabuły dołożyć wątpliwości na temat prawdomówności samego komisarza, fabuła byłaby jeszcze bardziej wciągająca.
"Psy gończe" to bardzo interesujący kryminał. Jeżeli lubicie książki, które, będąc rozrywką, potrafią zmusić do myślenia, polecam powieści Horsta. Pisarz ten niezwykle wiarygodnie pokazuje nam prawdziwą, analityczną pracę śledczego, nie szczędząc przy tym bonusów w postaci kilku całkiem sensacyjnych momentów. Polecam!

środa, 12 kwietnia 2017

Książka, o której błyskawicznie zapomnicie, czyli "Fartowny pech" Olgi Rudnickiej

O.Rudnicka, "Fartowny pech", Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2014.

Po książkę Olgi Rudnickiej sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze słyszałam, że pisane przez nią kryminały przepełnione są niezwykłym humorem, a po drugie - akcja "Fartownego pecha" ma miejsce w Poznaniu, czyli mieście, w którym obecnie mieszkam i miałam nadzieję, że znajdę w powieści ślady znajomych miejsc. Niestety, w obu kwestiach całkowicie się rozczarowałam.
W tym miejscu, zgodnie z regułami sztuki recenzenckiej powinnam przedstawić zarys fabuły książki. Jest jednak pewien problem. Mimo że skończyłam czytać "Fartownego pecha" 3 kwietnia, dziś już niemal nic nie pamiętam. Podpierając się jednak opisem z okładki wspomnę, że powieść ta opowiada o losach dwóch policjantów: Dzianego i Nadzianego. Obaj mają nadzwyczajnego wręcz pecha. Bratem jednego z nich jest gangster Giani, który zazwyczaj robi interesy we Włoszech, ale tym razem skusił się na gościnny występ w Polsce, czego efektem jest pojawienie się w książce kilku przedstawicieli rodzimej mafii. Wszyscy bohaterowie wplątują się w sprawę haraczy wyłudzanych przez nikomu nieznanych gangsterów.
Jeśli ten opis w jakikolwiek sposób Was zainteresował, to znaczy, że daliście się zmylić. Ponieważ, mimo że książkę Rudnickiej szybko się czyta, szybko się ją również zapomina, gdyż absolutnie nic nie wnosi do życia czytelnika. Humor, który miał być fenomenalny, jest raczej niemrawy i kompletnie nie w moim stylu. Jeśli mam być szczera bliżej mu było do Mazurskiej Nocy Kabaretowej niż do Chmielewskiej, będącej ponoć wzorem dla autorki. Nawiązań do Poznania też się nie doczekałam, bo z nazwy wymieniona została chyba tylko jedna ulica i o ile pamiętam, to, co miało się na niej znajdować, nie miałoby tam racji bytu. Nie wiem, czy wioska, którą również opisywała autorka, istnieje, ale jeśli tak, to dziwnym trafem dowiadujemy o niej dużo więcej niż o mieście znanym autorce przynajmniej z czasów studiów (jeśli ufać biogramowi na okładce). Jednak główną wadą "Fartownego pecha" jest jego bezbarwność. Bohaterowie nie są ani sympatyczni, ani interesujący. Oni po prostu są. Już ich nie pamiętam. Mafiozi rzucają się w oczy tylko ze względu na irracjonalne pseudonimy. I szczerze, gdyby polscy gangsterzy działali w taki sposób, jak ci przedstawiani w "Fartownym pechu" to Masa na swoich wspomnieniach nie zarobiłby ani złotówki. Sama afera i jej rozwiązanie jest kompletnie irracjonalne, a obraz polskiej wsi, w moim mniemaniu, kompletnie stereotypowy. Jako czytelniczkę boli mnie jeszcze jedno - czytając książki, nawet te rozrywkowe, zawsze pragnę znaleźć coś więcej, jakiś naddatek wiedzy. W kryminale czy powieści sensacyjnej naprawdę łatwo to wplątać. I tak Mróz uczy nas prawa, Bonda pokazała przekrój społeczeństwa i jego problemy, Mankell mówił o uchodźcach, starości, polityce itd, itd... Rudnicka napisała powieść o niczym. Opowiedziała swoją historyjkę i na tym koniec. Nie jest ona osadzona w żadnych realiach. Przez co zmienia się w zwykłą stratę czasu. 
Potrafię znaleźć tylko jedną zaletę tej książki. Oszczędność. Po jej zakupie można ją czytać wielokrotnie, bo tuż po zakończeniu i tak zapomina się o czym była. W tej chwili nie mogę nawet odnieść się do języka, czy stylu w jakim została napisana, ponieważ ich nie pamiętam. A skoro coś nie jest warte zapamiętania, w moim mniemaniu, nie jest też warte przeczytania. Cóż, wychodzi na to,  że "Fartownego pecha" biorą przez przypadek z biblioteki tylko pechowcy.

niedziela, 9 kwietnia 2017

Chcecie dobrego kryminału? Oto dobry kryminał! - "Poza sezonem" Jørna Liera Horsta

J.L.Horst, "Poza sezonem", tłumaczenie M.Skoczko, Wydawnictwo Smak Słowa, 2015
Jaki powinien być dobry kryminał? Hmm... skandynawski, mroczny, z policjantem z problemami w roli głównej i z tajemniczą sprawą, której rozwiązania trudno się domyślić. "Poza sezonem" Jørna Liera Horsta spełnia wszystkie te wymagania i to w taki sposób, że trudno się od tej książki oderwać.
"Poza sezonem" to siódmy tom cyklu o komisarzu Williamie Wistingu. Nie przejmujcie się jednak kolejnością - nawet polski wydawca jej nie zachowuje. Naprawdę! Pierwszy tom będzie miał swoją premierę w Polsce 26 kwietnia tego roku, a w księgarniach i bibliotekach możecie odnaleźć części od siódmej do jedenastej. Na szczęście śledztwa znajdujące się w poszczególnych powieściach łączy tylko dwójka głównych bohaterów - komisarz William Wisting i jego córka Line. Z jakim przestępstwem muszą zmierzyć się tym razem? Kilka domków letniskowych niedaleko Larviku zostaje okradzionych tuż poza sezonem. W jednym z nich znajdują się zwłoki. Pech chciał, że jest to nieruchomość należąca do gwiazdy telewizyjnego talk-show. Komisarz Wisting rozpoczyna śledztwo. W międzyczasie jego córka Line, pracująca na co dzień jako dziennikarka w Oslo, po rozstaniu z chłopakiem postanawia spędzić kilka dni w domku letniskowym odziedziczonym przez Wistingów. Przypadkowo znajduje się on dość blisko miejsca zbrodni. 
"Poza sezonem" to wciągająca historia, opowiadana z perspektywy dwojga bohaterów. William Wisting to postać na wskroś autentyczna. Jego chorobliwe wręcz poświęcenie pracy utrudnia stworzenie udanego związku i wpływa na relacje z najbliższymi. Chwilowo komisarz, oprócz prowadzenia śledztwa, zamartwia się o swoją córkę, która najpierw związała się z chłopakiem o podejrzanej, kryminalnej przeszłości, a następnie rozstając się z nim. pogrążyła się w samotności. Sama praca policji, choć nadal wzbudza bardzo dużo emocji, przedstawiona jest w powieści w sposób autentyczny i wyważony, bez wzbudzania nadmiernej sensacji. Swój udział w tym może mieć fakt, iż sam autor przez wiele lat pracował jako szef wydziału śledczego i zna mechanizmy prowadzenia dochodzenia od podszewki. Horst nie szczędzi nam globalnego spojrzenia na przestępczość, zarówno tą zorganizowaną, jak i międzynarodową. I choć powieść ma swoje słabsze fragmenty, jak, chociażby, bardzo naciągany opis Wilna i irytujące wręcz sprowadzenie tego kraju do stereotypu biedy i przestępczości, w większości trzyma wysoki poziom, zarówno pod względem intrygi, jak i z formalnego punktu widzenia. Sama zagadka jest nieprzewidywalna, a czytelnik, mimo że otrzymuje informacje od dwóch zainteresowanych sprawą osób, nie jest w stanie przewidzieć, jak to wszystko się skończy. Tempo akcji podkręca jeszcze bardziej sposób pisania Horsta. Autor dzieli bowiem swoją powieść na dziesiątki krótkich rozdziałów, z których większość kończy w bardzo emocjonującym momencie. Ponadto, z początkiem nowego rozdziału zazwyczaj zmieniamy towarzyszącego nam bohatera, co sprawia, że od książki ciężko się oderwać. 
Trudno pisać o kryminale, nie zdradzając szczegółów jego fabuły. A z czym mierzymy się w "Poza sezonem"? Zabójstwem, przestępczością międzynarodową i zorganizowaną, nie do końca szczerym celebrytą zamieszanym w śledztwo, momentami, w których życie prywatne za bardzo miesza się z zawodowym i masą niedopowiedzeń, bowiem nawet w policji brakuje pełnego przepływu informacji. "Poza sezonem" Horsta to naprawdę dobrze skrojony kryminał, który non stop trzyma w napięciu. A do tego pokazuje mechanizmy, którymi rządzi się współczesny świat. Jak dla mnie to rozrywka na najwyższym poziomie! Polecam!

wtorek, 4 kwietnia 2017

"Kilka nocy poza domem" Tomasza Piątka, czyli krytyka mediów zapakowana w kryminalne wątki

T.Piątek, "Kilka nocy poza domem", Wydawnictwo Czarne, 2002.

Wychodzę z założenia, że czytając książki w dużej ilości, od czasu do czasu można zdać się na ślepy traf. Dlatego też mniej więcej raz na miesiąc, idąc do biblioteki, zabieram z półki powieść, o której nie wiem absolutnie nic. Tak też było z "Kilkoma nocami poza domem" Tomasza Piątka. Owszem, słyszałam już wcześniej nazwisko autora, ale w kontekście publicystyki. (Tak, to ten, który jako pierwszy powiedział, że Ordo Iuris powiązane jest z brazylijską sektą). Nie mam jednak zamiaru pisać teraz o polityce, a o powieści, którą warto przeczytać.
Głównym bohaterem "Kilku nocy poza domem" jest Maciej Niwiński, dziennikarz zajmujący się sprawami kryminalnymi. Nie śpi, nie je, mieszka byle gdzie i potrafi chodzić w tych samych rzeczach przez kilka dni. Wszystko dla interesujących tematów. A tych jest coraz więcej, dzięki specjalizującemu się w szybkim docieraniu do tragicznych informacji, portalowi Crimenet. Co się dzieje? Giną zakochane pary nastolatków, ktoś morduje łamiących nakaz ciszy nocnej imprezowiczów, znana prezenterka zostaje zaatakowana w swoim domu, a ofiarą bestialskiego zabójstwa zostaje wokalista zespołu metalowego "Żydzi". Ten ostatni, jest również przyjacielem Niwińskiego, dlatego dziennikarz, porzucając pozostałe tematy, chce zająć się przede wszystkim rozwiązaniem zagadki śmierci muzyka. W międzyczasie kilka znajomych osób opowiada Maciejowi, że pomysł na zbrodnie, których dokonał ktoś inny, zrodził się w ich głowach.
Choć powieść ta wciąga ze względu na wątki kryminalne, jest ona przede wszystkim satyrą na działanie współczesnych mediów. Trudno pociągnąć ten wątek bez zdradzania szczegółów fabuły, jednak mogę wspomnieć o priorytetach korporacyjnych dziennikarzy, którzy nie widzą niczego złego w ograniczaniu swojego życia do pracy. Bez względu na to, czy są w redakcji, czy na przymusowym urlopie, non stop drążą temat. Dostanie się na staż do redakcji traktują jak dopust Boży, a żeby się w niej utrzymać, zdolni są zaprzedać własne ciało. Pogoń za newsem potrafi pozbawić ludzkich uczuć, a o tym, jak wartościowy jest temat na pierwszą stronę, dowiecie się sami, jeśli zdecydujecie się przeczytać powieść Piątka. A jeśli to nie przekonuje Was o tym, że media pozbawiają nas człowieczeństwa, wspomnę, że w programie zamordowanej na kartach powieści prezenterki, dziesięciu uczestników błagało widzów o pieniądze na mniej lub bardziej szczytny cel. Oczywiście dostawała je tylko jedna osoba i to niekoniecznie ta, która była w największej potrzebie. Drugą, niezwykle ważną częścią konstrukcji powieści, jest wątek kryminalny. Dzięki niemu akcja pędzi i choć czasami wydaje nam się kompletnie niedorzeczny, w efekcie splata się w całość i potrafi zaskoczyć. Narracja pierwszoosobowa tylko podkręca tempo i pozwala nam zrozumieć pobudki głównego bohatera. Dzięki niej, nie tylko poznajemy rozwiązanie zagadki krok po kroku, myląc tropy, ale także prześwietlamy emocje człowieka, którego życie i praca zlewają się w jedno.
"Kilka nocy poza domem" to ciekawa powieść łącząca dwa interesujące tematy. Ten kryminał ze społecznym zacięciem czyta się szybko, ale mimo tego trudno powstrzymać się od przemyśleń na temat tego, w jakim świecie żyjemy. Do czego może nas doprowadzić pęd za informacją? Czy naprawdę musimy poznawać szczegóły każdej, nawet najbardziej brutalnej zbrodni? I czy przestępstwa są na tyle interesujące, by dla zrobienia z nich newsa wyzbywać się moralności? Czy telewizja do końca pozbawiła nas współczucia? Pomyśleć, że tyle ważnych pytań zadaje nam dwustustronnicowa powieść, którą czyta się z czystą przyjemnością. Polecam!

sobota, 1 kwietnia 2017

Remigiusz Mróz wraca do formy, czyli kilka słów o "Inwigilacji"

R.Mróz, "Inwigilacja", Wydawnictwo Czwarta Strona 2017.

Nie planowałam czytać "Inwigilacji". Wiedziałam, że kiedyś zapoznam się z treścią tej książki, ponieważ seria o Chyłce i Zordonie zdążyła mnie już wciągnąć, jednak dużo bardziej prawdopodobne było to, że kiedy moje życie wreszcie ustabilizuje się na tyle, by móc wrócić do audiobooków, wysłucham tej powieści w interpretacji Krzysztofa Gosztyły. Plan uległ zmianie, gdy przyjaciółka podrzuciła mi swój egzemplarz książki i stwierdziła, że Mróz wrócił do formy. Miała rację.
Jeśli nie czytaliście poprzednich części serii o dwójce warszawskich prawników, darujcie sobie tę recenzję. Nie da się bowiem mówić o "Inwigilacji" bez nawiązania, chociażby, do zaskakującego zakończenia "Immunitetu". W jaką sprawę Chyłka i Zordon wplątali się tym razem? Cóż, w Warszawie odnajduje się człowiek, który kilkanaście lat wcześniej, jako nastolatek, zaginął podczas wakacji w Egipcie. Mężczyzna nie tylko wypiera się swojej dawnej tożsamości, przedstawiając się arabskim nazwiskiem, ale także przeszedł na islam i jest podejrzewany o planowanie zamachu terrorystycznego. Joanna Chyłka, widząc w tym szansę na reaktywację swojej kariery, podejmuje się obrony mężczyzny. Nie jest to wcale takie proste, gdyż, nie tylko, sprawa wydaje się z góry przegrana, ale i stosunki Chyłki z aplikantem Oryńskim są, łagodnie mówiąc, dość skomplikowane. A jakby tego było mało trzeba się zmierzyć z tym, kogo prawniczka nazywa pasożytem rezydującym w jej macicy i odnaleźć tego, kto przyczynił się do jego powstania.
Przyznam, że "Rewizja" i "Immunitet" trochę mnie rozczarowały i nie potrafiły utrzymać poziomu pierwszych dwóch części cyklu. Owszem, powieści wciągały, ale czytając je czułam pewien niedosyt. Poza tym niektóre postaci robiły się niezwykle irytujące. Z "Inwigilacją" rzecz ma się zupełnie inaczej. Po pierwsze tematy terroryzmu i przyjętej niedawno kontrowersyjnej ustawy antyterrorystycznej są świeże i interesujące. A Mróz pokazuje nam, do jakich konsekwencji może doprowadzić wadliwe prawo. Śmiem przypuszczać, że obraz przedstawiony przez pisarza dotrze do czytelników dużo skuteczniej, niż monologi gadających głów z telewizji. Po drugie - dla mnie ważniejsze - zarówno Chyłka jak i Zordon odzyskali swój pazur. Trzeba przyznać, że dzięki ciąży prawniczka odżyła, choć stanowczo nie z powodu dywagacji na temat tego, jak zła jest aborcja i skoro dziecko już jest, trzeba je urodzić. Dużo bardziej barwne zdaje się podejście Chyłki do macierzyństwa. Być może Matki Polki poczują się urażone tym, jak prawniczka określa swoje nienarodzone dziecko oraz tym, jak bardzo jest przeciwna cukierkowemu postrzeganiu niemowląt. Jednak ja na rodzicielstwo mam pogląd podobny do Chyłki i naprawdę cieszę się, że ktoś wreszcie z dystansem opisał sytuację, w której matka, mimo ciąży, nadal jest sobą. Aplikant Oryński, znany też jako Zordon także dorósł. I dobrze mu to robi. Nie jest już rozchwianą istotką, która nie wie, czego chce. Owszem, po raz kolejny musi zmierzyć się z dylematem moralnym, nadal ma wątpliwości co do tego, czy idzie właściwą ścieżką, ale powoli, z chłopca zamienia się w mężczyznę i naprawdę dodaje mu to uroku. Jednak nie byłabym sobą, gdybym wystawiła Mrozowi laurkę. "Inwigilacja" to pierwsza książka tego pisarza, którą przeczytałam - pozostałe pochłaniałam w wersji audio. Dlatego też po raz pierwszy przed moimi oczami pojawiły się pewne formy zapisu, które naprawdę podnosiły mi ciśnienie. Staram się nie być zbytnim językowym purystą, zdaję sobie sprawę z tego, że w książkach będących głównie rozrywką nie wszystko musi być idealne. Ale dlaczego człowiek, który odziedziczył ksywkę po Cormacu McCarthym to "Kormak" a nie "Cormac"? Dlaczego BMW X5 to "iks piątka" a nie "X5"? Czy naprawdę musimy wszystko spolszczać? W pewnym momencie bałam się, że ulubiony zespół Joanny Chyłki zamiast Iron Maiden zostanie nazwany "Ajron Mejden". Ale czepiać będę się nie tylko zapisu, ale i fabuły. Mamy do czynienia ze sprawą sądową. Dlaczego więc oskarżony tak rzadko pojawia się w książce? Owszem, często mówi się o nim, ale jego samego nie mamy okazji poznać. Bowiem na kartkach powieści występuje zaledwie kilkukrotnie i to w dość krótkich fragmentach. A szkoda, bo, biorąc pod uwagę zakończenie, mogłaby to być bardzo intrygująca postać.
Podsumowując, "Inwigilacja" nie jest książką idealną. Poza tym jestem pewna, że powieści Mroza wolę słuchać niż je czytać. Nie zmienia to jednak faktu, że to niezwykle wciągająca i zabawna historia, poruszająca aktualne tematy. Nie polecę jej tym, którzy prozą autora są już zmęczeni, ale zapewniam, że fani Chyłki i Zordona będą w pełni usatysfakcjonowani kolejną odsłoną ich historii. Sama muszę przyznać, że mimo lekkiego znudzenia poprzednimi tomami ten przeczytałam z wielką przyjemnością.