poniedziałek, 30 stycznia 2017

Wszystko to, czego nie mówimy o trudach bycia matką, czyli "Jak pokochać centra handlowe" Natalii Fiedorczuk

N.Fiedorczuk, "Jako pokochać centra handlowe", Wydawnictwo Wielka Litera, 2016.
Książkę Natalii Fiedorczuk przeczytałam w niecały dzień, co przy moim obecnym nawale obowiązków jest nie lada wyczynem. Zrobiłam to, nie dlatego że książka dostała Paszport Polityki (z tego powodu tylko ją kupiłam), ale ze względu na poruszającą, wciągającą i uświadamiającą mnie fabułę. Natalia Fiedorczuk dała swoim czytelnikom, a co ważniejsze, czytelniczkom powieść, która w humorystyczny i otwarty sposób opowiada o tym, że bycie matką nie jest sielanką, a obraz "Matki Polki" to tylko kajdany nałożone na kobiety, pragnące odnaleźć równowagę między poświęceniem rodzinie, a własnym ja. 
Bohaterką "Jak pokochać centra handlowe" jest młoda przedstawicielką prekariatu. Pracuje od zlecenia do zlecenia, mieszka razem z mężem w wynajmowanym mieszkaniu i zachodzi w ciążę. Wszyscy postrzegają to jako akt odwagi i brawury, w końcu jak ktoś pozbawiony stałego zatrudnienia może sobie pozwolić na dziecko? Nikt nie zauważa, jak zagubiona czuje się kobieta, która nie ma poczucia bezpieczeństwa gwarantowanego przez stabilność finansową. Nikt nie zwraca uwagi na to, jak bardzo jest samotna, kiedy jej partner musi (a może i chce) pracować kilkanaście godzin dziennie, aby utrzymać ją i noworodka. Nikt nie zapyta, co nią targa? Czy nie potrzebuje towarzystwa? Czy nie dopadła jej depresja poporodowa? A ona, zagubiona, samotna i pogrążona w niewyjaśnionym smutku, szuka spokoju i chwili wytchnienia w samochodzie i centrach handlowych właśnie.
Nie jestem matką. Jeszcze. I nie dziwię się, że mainstream serwuje nam piękny obraz macierzyństwa, stereotyp "Matki Polki", która pracuje na cały etat, a mimo tego ma jeszcze czas na zajmowanie się domem i opiekę nad dziećmi. I, oczywiście, nie jest zmęczona. Książka Natalii Fiedorczuk obnaża kłamstwo zawarte w takim myśleniu. Już nie chodzi o to, że mało która młoda kobieta ma dzisiaj szansę na etat. Raczej o to, że macierzyństwo to nie jest sielanką. Po lekturze powieści Fiedorczuk stwierdzam, że bez hormonów i miłości macierzyńskiej, bycie matką to raczej nieustająca tortura. Kompletna zależność od istoty, z którą trudno się porozumieć, osamotnienie i niezrozumienie ze strony świata zewnętrznego. Bo matki mają swój świat, ze swoimi pieluchami, swoimi spacerówkami, swoim karmieniem, swoimi zarwanymi nocami i swoimi obowiązkami. Patriarchalny świat wskazuje kobiecie jedynie odpowiednią rolę i pod dyktando Kościoła przyrównałby ją do rangi klaczy rozpłodowej, której jedynym zadaniem jest rodzić i wychowywać dzieci. Oczywiście w jak największej ilości, ponieważ naród musi rosnąć w siłę. Fiedorczuk pisze wprost - jest trudno. Czas dla siebie trzeba wyłuskiwać, cieszyć się ciszą podczas jazdy samochodem do najbliższej apteki. Albo rozkoszować się tą krótką chwilą, kiedy partner zlitował się i zajął dzieckiem przez pół godziny. A to nie wszystko. Jest jeszcze świat zewnętrzny wobec którego należy być matką idealną, inaczej ktoś doniesie, naskarży i pięćset plus zniknie, a wraz z nim możliwość opłacenia opiekunki czy żłobka. Konsekwencją będzie oczywiście koniec rozkosznego chodzenia do pracy i powrót do pieluch i niewolnictwa. Fiedorczuk nas nie oszczędza, w lekkim, niepozbawionym zabawnych metafor i pomysłów stylu, prezentuje nam brutalny świat, z którym musi zmierzyć się każdy, komu na myśl przyjdzie rodzicielstwo. Opisuje wszystko od zarwanych nocy przez nadprogramowe kilogramy do idealnych eko-mam z forów internetowych. I dla nikogo nie jest łagodna. Ponieważ pisze nie tylko o rodzicielstwie, ale także o społeczeństwie, stosunkach międzyludzkich, rynku pracy, rynku mieszkaniowym, mieszkańcach przedmieść itd. W końcu z tym wszystkim musi się zmagać współczesna matka.
Być może, gdybym była matką, ta recenzja wyglądałaby inaczej. Choć przypuszczam, że konkluzja, byłaby taka sama. Natalia Fiedorczuk napisała książkę, która jest nam, kobietom potrzebna, ponieważ, mimo, że zaszłyśmy tak daleko na drodze emancypacji, żyjemy w kraju wielbiącym patriarchat i nieustannie niwelującym rolę i trudy kobiety. Choć przypuszczam, że nawet wśród matek autorka znajdzie przeciwniczki, niezdolne przyznać, że macierzyństwo nie jest sielanką i ma również swoje złe strony, niezależnie od tego jak bardzo matka poświęca się swojemu dziecku. Osobiście cieszę się, że ktoś mnie ostrzegł i zrobił to w tak dobrym stylu. Uważam, że to obowiązkowa pozycja dla każdej młodej kobiety. Dla tych, które jeszcze nie są matkami, po to, aby wiedziały, na co się piszą i dla tych, mających już dzieci, aby przekonały się, że nie są same. A co do mężczyzn - jeśli macie dość swojej partnerki, sarkającej z powodu braku czasu, ciąży, albo zmęczenia opieką nad dziećmi, przeczytajcie powieść Fiedorczuk - ona pozwoli Wam zrozumieć z czym kobiety zmagają się każdego dnia.

piątek, 27 stycznia 2017

Walczyć o siebie czy o świat? - "Grząskie Piaski" Henninga Mankella

H. Mankell, "Grząskie piaski", tłumaczenie E.Wojciechowska, Wydawnictwo W.A.B. 2015.

Trudno napisać książkę o własnym, powolnym umieraniu. Henning Mankell, znany głównie z cyklu kryminałów o komisarzu Wallanderze, tworząc "Grząskie piaski" cały czas wierzył, że nie pisze opowieści o własnej śmierci, ale walce z nowotworem. Bitwę tę pragnął wygrać. Nie myślcie jednak, że jest to książka ponura i przygnębiająca. To raczej historia człowieka, mającego na swoim koncie wiele dokonań, osoby niemal całkowicie spełnionej, która stara się uporządkować swoje życie, odnieść się do własnej małości wobec świata.
Mankell rozpoczyna swoją historię nawiązaniem do niegroźnego wypadku samochodowego, który poprzedził przerażającą diagnozę. Mówi o swoich przeżyciach, szoku, obezwładnieniu i mobilizacji do walki. Wspomina co nieco o chemioterapii i bieżących wynikach badań. Ale to wszystko stanowi może dziesięć procent "Grząskich piasków". Reszta to nieuszeregowane historie i przemyślenia na temat tego, co zostawiamy po sobie na tym świecie, zarówno jako jednostki, jak i jako cała ludzkość. Mankell zastanawia się, co się stanie, kiedy przyjdzie kolejne zlodowacenie i wszystko, co do tej pory osiągnęliśmy zniknie pod grubą warstwą lodu. Zwraca uwagę na zakopywane głęboko w ziemi odpady radioaktywne, które będą niebezpieczne dla ludzi jeszcze przez setki tysięcy lat. Wraca wspomnieniami do Afryki i chwil tam spędzonych, snuje opowieści o prostym życiu, tłumacząc nam jednocześnie fenomen niesprawiedliwości i nierówności społecznych. Opowiada o swojej pracy w teatrze, o politycznych i kulturowych uwarunkowaniach sztuk, które powinny być uniwersalne. Wreszcie mówi nam o tym, jak podchodzi do czytania, pisania i zajmowania się tym, czemu poświęcił całe życie. Nie liczcie jednak na opowieść chronologiczną. To raczej gawęda starego człowieka, starającego się odnaleźć przepis na życie.
Bałam się, że "Grząskie piaski" będą trudną lekturą, swoistą wizytą na oddziale pacjentów chorych terminalnie. Myliłam się. To wciągająca opowieść, wprowadzająca nas w nurt wspomnień człowieka, który w pewien sposób zaakceptował fakt, że jego czas, może już zbliżać się do końca. Co najważniejsze, nie rozpacza z tego powodu. Zauważa, że kilkaset lat wcześniej przeżyłby może połowę swojego życia, a mając niemal siedemdziesiąt lat, byłby uznany za niezwykle sędziwego starca. Mankell snuje swoją nieuporządkowaną gawędę i stara się zrozumieć, jak małemu chłopcu, wychowującemu się bez matki w małym szwedzkim miasteczku, udało się zobaczyć tak wielki kawał świata, poznać tylu ludzi i stworzyć aż tyle. Nie myślcie jednak, że w "Grząskich piaskach" natkniemy się na tsunami egoizmu. Mankell, jak na Skandynawa przystało, podporządkowuje się prawu Jante i zarówno swoją twórczość, jak i większość dokonań ludzkości przeciwstawia wizji zniszczenia naszej cywilizacji. I choć można wierzyć pisarzowi, że za dziesięć tysięcy lat spotka nas mniej lub bardziej śmiercionośna katastrofa, dla większości z nas jest to czas na tyle odległy, że nawet nie chce nam się nad tym zastanawiać, a tym bardziej zestawiać takich rozmyślań z kruchością i ulotnością własnego życia. Przemyślenia Mankella są bogate i pouczające, ponieważ mamy do czynienia z człowiekiem, starającym się znaleźć sens u schyłku życia. To nie łatwe, ale szwedzkiemu pisarzowi się udało. We własnej ulotności odnajduje siłę. I to właśnie sprawia, że "Grząskie piaski" mają tak pozytywną wymowę, mimo że wiemy, jak ta historia się skończyła.
Autobiograficzna gawęda Mankella nie jest książką dla każdego. Wiem, że jej fragmentaryczność może przeszkadzać wielu czytelnikom, tak samo jak nieustanne powracanie do niektórych wątków (ile razy można czytać o odpadach radioaktywnych?). Mam także wrażenie, że na "Grząskie piaski" trzeba być w pewien sposób gotowym - należy zaznajomić się z tematem odchodzenia i pojmować go na własny sposób. Sama patrzę na to wszystko podobnie jak szwedzki pisarz, więc książka przypadła mi do gustu, ale nie wiem, czy na ludziach głębokiej wiary opowieść o ostatecznym odchodzeniu i braku alternatyw, zrobiłaby takie samo wrażenie. Nie wezmę na swoje barki polecenia wszystkim "Grząskich piasków", choć sama jestem tą książką pozytywnie zaskoczona. Jeśli jednak mój tekst przekonał Was do przeczytania jednych z ostatnich zapisków Mankella, nie bójcie się po nie sięgnąć.

wtorek, 24 stycznia 2017

O różnych obliczach upokorzeń - "Hańba" Johna Maxwella Coetzee

J.M.Coetzee, "Hańba", tłumaczenie M.Kłobukowski, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2001.

Po dłuższej przerwie wracam do nadrabiania noblistów. Coetzee otrzymał tę nagrodę w 2003 roku, czyli w czasach, kiedy bliżej mi było do "Harry'ego Pottera" niż do ambitnej literatury światowej. Dlatego przyznaję, że na listę pisarzy, których należy poznać, wpisałam go dopiero pod koniec zeszłego roku. To był dobry wybór. Napisana w 1999 roku "Hańba" nagrodzona została również Nagrodą Bookera. I muszę przyznać, że na to zasłużyła.
"Hańba" opowiada o losach Davida Luriego, zafascynowanego twórczością Wordswortha i Byrona profesora uniwersyteckiego z Kapsztadu. Sfrustrowany, zagubiony i samotny wykładowca wdaje się w osobliwy romans ze swoją studentką. Kiedy wieść o tej relacji trafia zarówno do władz uczelni jak i do prasy, Lurie traci pracę i możliwość powrotu na jakikolwiek uniwersytet. Przeprowadza się na wieś, do swojej córki - Lucy, która jest lesbijką i samotnie prowadzi niewielką farmę. Jednak nawet tam nie może znaleźć spokoju. Ze względu na urazy z czasów apartheidu społeczności białych i czarnych nie potrafi się dogadać. Lurie i Lucy zostają napadnięci we własnym domu, a dziewczyna pada ofiarą gwałtu. Po tym incydencie oboje muszą odnaleźć się w świecie, w którym oprawcy mogą być ich sąsiadami.
Trudno w kilku słowach opowiedzieć o książce, która przedstawia świat w tak wielu wymiarach. Szczególnie bez dokładnej znajomości tła społeczno-historycznego. Jednak "Hańba" jest powieścią na tyle uniwersalną, iż nawet czytelnikowi niezaznajomionemu z dziejami RPA, oferuje dużą porcję literatury na najwyższym poziomie. "Hańba" porusza bardzo wiele tematów i zręcznie je ze sobą łączy: kryzys wieku średniego, relacje rodzinne, konsekwencje drobnych miłostek, uleganie instynktom, życie w świecie po apartheidzie, zakłamanie, samotność, poświęcenie, ochrona zwierząt i okrucieństwo wobec nich, bieda, humanitaryzm... Mogłabym jeszcze długo wymieniać. Zaskakujące jest to, że część z tych zagadnień podjęto jakoś mimochodem lub przy użyciu niedopowiedzeń. Jakby autor specjalnie unikał zakazanych słów. Nie stroni jednak od trudnych ocen i opisów okrucieństwa. I robi to w doskonałym, acz prostym stylu. W "Hańbie" nie znajdziemy kwiecistego języka i barwnych porównań. Wydarzenia i emocje podane są nam w postaci zwięzłych, obrazowych i precyzyjnych zdań, które wywierają na czytelniku bardzo dobre wrażenie i nie pozwalają się oderwać. Kiedy Lurie siedzi zamknięty w łazience i nie wie, co dzieje się z jego córką, cierpimy razem z nim. Tak samo, jak wraz z głównym bohaterem, mamy ochotę rzucić się na skromną studentkę, nieświadomą uczuć, które wywołuje.. Najciekawsza w książce jest jednak tytułowa hańba i jej przeróżne wymiary. Hańbą jest bowiem okryty profesor, uwodzący własną podopieczną - wykorzystał jej uległość i zależność, a świat dowiedział się o wszystkim. Musi za to zapłacić. Ten sam rodzaj niesławy towarzyszy jego córce po brutalnym zgwałceniu przez mężczyzn, którzy napadli jej dom i zabrali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Mimo że ofiara nie zgłasza najgorszego policji, jej pohańbienie i tak wyjdzie na jaw i to w postaci dziecka. Jednak czy te dwie hańby mają ze sobą cokolwiek wspólnego? Czy można przyrównywać coś, czemu winni jesteśmy sobie sami do ataku na niewinną, spokojną dziewczynę, której jedynym przewinieniem jest nieprzystający do okolicy kolor skóry i brak męża, mogącego sprawować nad nią pieczę? Hańba, jej źródła i wymowność to problemy, o których można mówić godzinami. Książka Coetzeego jest doskonałą podwaliną do takiej dyskusji.
O "Hańbie" mogłabym jeszcze pisać i pisać, i pisać. Mam wrażenie, że dogłębna analiza tej powieści starczyłaby na całkiem długą magisterkę. Widocznie Nobli i Bookerów nie rozdają za nic. A tak na serio - dawno nie spotkałam książki, która poruszałaby w dojrzały sposób taką ilość ważnych tematów, będąc jednocześnie dziełem czytanym z czystą przyjemnością. Mogę polecić ją wszystkim, a przynajmniej tym lubującym się w literaturze zmuszającej do refleksji i uczącej nas sztuki życia poprzez nie do końca pozytywne przykłady. To powieść, którą naprawdę warto znać!

niedziela, 22 stycznia 2017

Kilka obrazów z samego centrum wrażliwości, czyli parę słów o "Obłokobujaniu" Patti Smith

P.Smith, "Obłokobujanie", tłumacznie M. Świerkocki, Wydawnictwo Czarne, 2014.

Patti Smith jest wyjątkową artystką, którą uwielbiam ze względu na niezwykłą wręcz wrażliwość. Objawia się ona zarówno w jej muzyce, jak i w tekstach literackich. Recenzowałam już "Pociąg linii M", czytałam niegdyś "Poniedziałkowe dzieci", nie wiedziałam jednak, że Wydawnictwo Czarne wydało po polsku także "Obłokobujanie". Zmieniło się to w momencie, w którym, w ramach niespodzianki i pocieszenia po zakończeniu czytania książki Kanusgårda, dano mi możliwość przeczytania, nieznanego mi dotąd, zbiorku opowiadań tej amerykańskiej artystki.
"Obłokobujanie" to pierwsza stricte prozatorska publikacja Patti Smith, choć należy zaznaczyć, że większość utworów nosi znamiona poetyckości.  Książeczka ma niecałe sto stron i zawiera dziesięć tekstów umieszczonych gdzieś między rzeczywistością a wyobrażeniem. Autorka odnosi się do swojej przeszłości i stara się dotrzeć do związanych z nią emocji. Skupia się na rzeczach małych, ulotnych i podnosi je do rangi sacrum codzienności. Trudno napomknąć chociaż o treści opowiadań, ponieważ fabuła jest jedynie drugim, a może nawet trzecim planem historii, koncentrujących się wokół snów, kontemplacji i przeżyć.
Mam wrażenie, że "Obłokobujanie" jest książką, od której warto rozpocząć swoją przygodę z literacką twórczością Patti Smith, bowiem zarówno w treści jak i w formie widać, że są to dopiero początki. Mimowolnie porównuję tę publikację z "Poniedziałkowymi dziećmi" i "Pociągiem linii M". I choć "Obłokobujaniu" bliżej do tej drugiej, różnice warsztatowe łatwo zauważyć. Pierwszym tekstom prozatorskim Patti Smith brakuje tej odrobiny dyscypliny, która czyniła kolejne magicznym spotkaniem z emocjonalną literaturą. Nie znaczy to jednak, że do "Obłokobujania" nie warto zaglądać. Brak zarysowanej formy jeszcze bardziej podkreśla największy atut prozy artystki - niezwykłą wrażliwość i uczucia wybijające się nad tekst. Czytając te krótkie formy, mimo że mamy do czynienia z prozą, czujemy się tak, jakbyśmy czytali poezję. Ponieważ każde z tych opowiadań trafia przede wszystkim do serca, uświadamia nam naszą małość wobec świata i przypomina o drobiazgach, niezauważanych przez nas w pędzie codziennego życia.
"Obłokobujanie" nie jest książką dla wszystkich. Mam wrażenie, że aby się nią zachwycić, trzeba zwolnić i zapomnieć o niedoskonałości formy. Nie jest to publikacja, którą czyta się przez kilka chwil, mimo że ma zaledwie kilkadziesiąt stron. Teksty Patti Smith albo trafią wprost do serca czytelnika, albo zostaną przez niego zapomniane. Ponieważ są właśnie tymi ulotnymi drobiazgami, pomijanymi przez nas w obliczu rzeczy większych, ale wartościowymi dla tych, kolekcjonujących zachwyty. I tylko tym ostatnim mogę ją polecić tę książkę.

czwartek, 19 stycznia 2017

O wyboistej drodze do debiutu - o "Mojej walce 5" Karla Ovego Knausgårda

K.O.Kanusgård, "Moja walka 5. Powieść", tłumaczenie I.Zimnicka, Wydawnictwo Literackie 2016.
Tak, wiem, nie zaczyna się recenzowania cyklu od piątego domu. Zapewniam Was jednak, drodzy czytelnicy, że poprzednie cztery pochłonęłam niczym zahipnotyzowana. Prawdopodobnie jestem pod wpływem tej hipnozy do dziś, ponieważ pisarstwo Karla Ovego Kanusgårda wręcz uwielbiam. Także mój obiektywizm w przypadku jego prozy jest znacznie nadszarpnięty. Mimo tego, uważam, że moim obowiązkiem jest przybliżenie Wam piątego tomu "Mojej Walki".
O czym opowiada nam ten tom? Otóż, Karl Ove Knausgård, po roku piastowania posady nauczyciela na głębokiej północy Norwegii dostał się do Akademii Sztuki Pisania. Przeprowadza się do Bergen i zostaje studentem. Okazuje się, że wcale nie jest tak utalentowany i tak wyjątkowy, jak mu się wcześniej wydawało. Pisanie przychodzi mu z coraz większym trudem. Od początku musi sobie radzić nie tylko z lukami w wiedzy, ale i z brakiem umiejętności nawiązywania kontaktów towarzyskich. Przyczepia się więc do swojego starszego brata - Yngvego i stara się odnaleźć własne miejsce wśród jego przyjaciół. Jednak na przeszkodzie stoją problemy z alkoholem i fakt, że Yngve odbija mu wymarzoną dziewczynę. 
"Moją walkę" Kanusgårda trudno oceniać. Autor poddaje się w niej tak daleko idącej wiwisekcji, iż ciężko uwierzyć, że w tej powodzi bolesnej prawdy o sobie i innych, znajduje się jakieś kłamstwo, a nawet jeśli, zarzucamy je wadliwości ludzkiej pamięci, a nie intencji Karla Ovego. Musielibyśmy więc wydać moralno-literacki wyrok na żyjącego człowieka. Ta szczerość jest jednak, w moim mniemaniu, największą siłą całego cyklu. Knausgård niczego nie ukrywa i nie zataja, przez co widzimy go takim, jakim jest. A mówiąc o jego cechach, na długo przed wymienieniem listy zalet, przychodzą mi do głowy takie określenia jak bojaźliwy, neurotyczny, egoistyczny czy nieasertywny. I choć widać, że części z tych cech autor się wstydzi, bez jego egoizmu nie było by tej książki. Bo jak trzeba być zapatrzonym w siebie, aby napisać kilka tysięcy stron o własnym życiu? Jednak opowieść Karla Ovego broni się sama - napisana w dość emocjonalny sposób, jak na literaturę skandynawską, ale jednocześnie prosta w swojej formie, przemawiająca do czytelnika w sposób mu bliski. Choć w jej odbiorze, dużo ważniejsza od stylu, jest treść. A ta trafia wprost do odbiorcy, ponieważ każdy z nas musiał się kiedyś mierzyć z takimi samymi lub podobnymi problemami. I nie mówię tutaj tylko o życiu studenckim, młodzieńczych wyborach, pierwszych miłościach, ale o szukaniu własnej drogi, radzeniu sobie z ponurą, okrutną codziennością i śmiercią bliskich. A wszystko to wydaje się bardzo trudne, kiedy ma się dwadzieścia lat. Jeśli dołączymy do tego zestawu pisarską wrażliwość, ambicję i chęć tworzenia, robi się jeszcze trudniej. Droga Karla Ovego Knausgårda do debiutu, nie jest usłana różami, ale ciężką pracą, wieloma zawodami, zazdrością wobec kolegów, którym udało się szybciej, długimi okresami niemocy twórczej i zwątpieniem w to, że kiedykolwiek cokolwiek wyda. W międzyczasie trzeba żyć, a to wiąże się z dokonywaniem coraz to nowych wyborów, szukaniem kompromisów i współżyciem z ludźmi, które autorowi zawsze przychodziło z trudnością. Piąty tom "Mojej walki" to opowieść o tym, jak Knausgård z chłopca zamienia się w mężczyznę. Owszem, nadal ma w sobie coś z dziecka, nadal nie panuje nad sobą pod wpływem alkoholu, ale dojrzał do tego, aby znaleźć w życiu własną ścieżkę i nią podążać. O dziwo, udało mu się to dopiero w momencie śmierci despotycznego ojca, który mimo braku kontaktu z synem, ciągle miał wpływ na jego życie. Niestety, nic nie jest proste. W chwili, kiedy Karl Ove znajduje swoje miejsce w świecie literatury, swój sposób na pisanie, jego życie osobiste zamienia się z gruzy.
Jeśli chodzi o Knausgårda to mogę powiedzieć tylko jedno: czytajcie, czytajcie i jeszcze raz czytajcie! Nigdy nie spotkałam się z cyklem książek tak prawdziwych i pozbawionych autocenzury. Knausgård podaje nam siebie na tacy. Do nas należy decyzja, czy z tego skorzystamy. Jeśli jesteście w stanie znieść jego ciut artystyczny egoizm - nie wahajcie się. Ten tom trzyma poziom. Jest mi tak bliski jak część druga i czwarta, a tygiel uczuć w nim się znajdujący ściska serce tak jak tom pierwszy. Także polecam! Tylko zaznaczam, że Knausgårda trzeba czytać po kolei :)

poniedziałek, 16 stycznia 2017

"Ma być czysto" Anny Cieplak - opowieść o bliskich sobie światach, które mają ze sobą tak niewiele wspólnego...

A.Cieplak, "Ma być czysto", Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2016.
Rzadko czytam książki przeznaczone dla młodzieży. Przyznam, że sięgam po nie albo z sentymentu, albo z potrzeby przeczytania płytkiej, acz angażującej emocjonalnie historii, która pozwoli mi oderwać się od świata. "Ma być czysto" Anny Cieplak nie wpisuje się w żadną z tych kategorii. Kupiłam tę powieść w formie e-booka, razem z całym pakietem na platformie Book Rage i przyznam, że nie wiedziałam wtedy, za co dokładnie płacę. Przeczytałam i nie żałuję. I mimo, że z założenia jest to książka dla młodzieży, czytając ją, nie odczuwałam typowej dla tego typu literatury trywialności.
Choć stwierdzenie tego wprost wydaje się okrutne, trzeba przyznać, że książka Anny Cieplak opowiada o losach typowej gimbazy. Jednak gimnazjalistkami są tylko dwie z trzech głównych bohaterek tej historii. Julka - typowa dziewczynka z dobrego domu, która może i ma rozwiedzionych rodziców, ale w życiu nigdy niczego jej nie zabrakło, z powodu słabych jak na oczekiwania jej matki ocen (brak samych piątek - skandal), zmienia szkołę i znajduje nową przyjaciółkę. Oliwia, bo o niej mowa, jest przeciwieństwem koleżanki - sprawia problemy wychowawcze. Pochodzi z biednej rodziny, jej matka pracuje w Niemczech, mieszka z ojczymem i młodszym rodzeństwem w słynącej z ubóstwa i patologii dzielnicy, a jej oceny plasują się poniżej średniej. Trzecią bohaterką jest młoda macocha Julki - Magda. Odnosząca sukcesy kobieta, nie do końca radząca sobie z sytuacją, w jakiej się znalazła - wychowuje na co dzień dziecko, które kocha jak swoje, ale nie może nazywać się matką, jedynie tą trzecią. Mimo tego, stara się angażować w życie dziewczynki. Książka powoli wprowadza nas w życie bohaterek. Oliwia obawia się, że zaszła w ciążę z niezbyt rozgarniętym kolegą i okłamuje przyjaciółkę w kwestii domniemanego ojca dziecka. W toku wydarzeń musi mierzyć się z kuratorami, grozi jej także pobyt w zamkniętym ośrodku dla młodzieży. Julka stara się za wszelką cenę wyjść spod klosza i wreszcie znaleźć chłopaka, dlatego wkręca się w towarzystwo, do którego niemal zupełnie nie pasuje. Natomiast Magda za wszelką cenę stara się pomóc obu dziewczynkom w trudnym okresie dojrzewania, nie naruszając jednocześnie kruchych granic ich nastoletniej prywatności.
"Ma być czysto" to przede wszystkim powieść o walce z systemem. O tym, jak nierówno traktuje się człowieka, nawet nastoletniego, ze względu na to z jakiego środowiska się wywodzi. Za to samo przewinienie Julka dostaje szlaban, natomiast Oliwii grozi pobyt w ośrodku. Także ich rodzin dotyczą podwójne standardy. Choć obie są patchworkowe i niesformalizowane Magda nazywana jest partnerką ojca Julki, a mówiąc o mężczyźnie będącym w związku z matką Oliwii używa się wyłącznie słowa "konkubent". Nikt nie pomyśli nawet o tym, aby nasłać kuratora na rodzinę żyjącą w dostatku, z kolei rodzina Oliwii rozliczana jest z każdego ruchu. Jednak nierówne traktowanie nie jest jedynym tematem tej książki. Raczej tym, który przemawia do dorosłych. Ponieważ młodsi zapewne zwracają dużo większą uwagę na wątki dotyczące życia gimnazjalistek. A te pokazane są bez moralizującego zadęcia i zbędnych stylizacji. Autorka od lat pracuje z młodzieżą i efekty jej obserwacji doskonale widać w książce - wątki młodzieżowe wydają się naturalne, nienaciągane, nie pokazują modelowego nastolatka i nie są wymysłem dorosłego na temat tego, jak może wyglądać życie gimnazjalistów. Powieść Cieplak opowiada o szukaniu własnej tożsamości, znalezieniu własnego ja i ukształtowaniu go w opozycji do oczekiwań ze strony rodziny, przyjaciół, instytucji państwowych. W "Ma być czysto" wyraźnie zauważamy, że zagubienie nie przynależy jedynie młodym, tym, którzy jeszcze nie zostali ukształtowani, ale także dorosłym, znajdującym się w sytuacji nie do końca określonej. W końcu to, na ile jesteśmy dojrzali, nie zawsze zależy od wieku. Powieść Cieplak porusza również wątek przystosowania się do zmian. Oliwka, najpierw uczy się opieki nad rodzeństwem i prowadzenia domu, choć wolałaby, tak jak koleżanki, skupić się na własnych potrzebach. Jest to jednak niemożliwe. Szczególnie, że jedyną alternatywą dla obowiązków domowych jest ośrodek, do którego dziewczyna nie chce trafić. Boi się bowiem, że tam, tak jak wszędzie do tej pory, nie znajdzie ani odrobiny empatii.
Książka Anny Cieplak to powieść, której nie potrafię nic zarzucić. Jest dobrze napisana, porusza ważne tematy, wciąga, nie pozwala się nudzić i wprowadza czytelnika w świat nad wyraz prawdziwy. Mimo że wydaje się przeznaczona dla młodzieży, również dorosły znajdzie w niej pełnowartościową lekturę. To powieść, w której dojrzałość miesza się z niedojrzałością, a stereotypy zderzają się z rzeczywistością, negującą większość z nich. Polecam ją wszystkim tym, którzy chcą się nauczyć nie oceniać innych na podstawie pierwszego spojrzenia i kilku plotek, a także znajdują przyjemność w mądrej lekturze opowiadającej o tym, co dotyczy nas wszystkich, bez wyjątku.

czwartek, 12 stycznia 2017

Swoją biografię można pisać na wiele sposobów - o "Rzeczach pierwszych" Huberta Klimko-Dobrzanieckiego

H.Klimko-Dobrzaniecki, "Rzeczy pierwsze", Wydawnictwo Znak, 2009.

O tym, jak zauroczył mnie Hubert Klimko-Dobrzaniecki powieścią "Bornholm, Bornholm", pisałam kilka dni temu. Teraz przyszedł czas na książkę, przynajmniej z założenia, znacznie bliższą autorowi, czyli "Rzeczy pierwsze", aspirujące do bycia specyficznym sposobem na autobiograficzne przedstawienie własnej historii. Niestety, Klimko-Dobrzanieckiemu taka autotematyczność nie wyszła na zdrowie.
Osobliwość "Rzeczy pierwszych" jako autobiografii zawiera się zarówno w formie jak i w treści. Całość składa się nie tyle z rozdziałów, co krótkich opowiadań, odnoszących się do urywków z życia pisarza. Klimko-Dobrzaniecki snuje historię swoich narodzin, pobytu w seminarium, emigracji zarobkowej, czy publikacji pierwszej książki. Ale żadnej z tych opowieści nie możemy brać na serio. Same narodziny mają trzy scenariusze - każdy bardziej absurdalny od poprzedniego. A kolejne opowieści zawierają mniej lub bardziej zabawne fragmenty, które raczej nie miały szans się wydarzyć. Choć trzeba przyznać autorowi, że zaznacza w tekście możliwość, charakterystycznej dla literatury autotematycznej, konfabulacji.
Historie z życia  Klimko-Dobrzanieckiego bywają ciekawe, ale, niestety, nie w każdym przypadku. O ile brawurowy początek, opisujący alternatywne historie narodzin pisarza, wywołuje uśmiech, o tyle przy skargach na promocję w wydawnictwie i opowieści o kradzieży własnych książek, usta wykrzywiają się, co najwyżej, w wyrazie zażenowania. Bowiem największą wadą "Rzeczy pierwszych" jest ich nierówność. Wzruszające lub zabawne opowieści, przeplatane są tymi, o których po kilku dniach od lektury niemal nie pamiętam. To samo można powiedzieć o postaciach. Zarówno wujek Lutek jak i japoński przyjaciel trafiają wprost do serca. Natomiast wiedeński psychoterapeuta głównego bohatera czy też autora, jest co najwyżej niewiarygodnie irytujący. Równie drażni jedynie manieryzm niektórych fraz, który Klimo-Dobrzanieckiemu się zdarza, a w tej książce zdaje się osiągać apogeum. Nie zmienia to jednak faktu, że w "Rzeczach pierwszych" można znaleźć to, za co cenię autora "Bornholm, Bornholm" - niezwykłą wrażliwość i pozornie zwykłe historie, które poruszają do głębi. Jedną z nich jest opowieść o wujku Lutku, zastępującym autorowi ojca, zdolnym zrobić dla niego wszystko, nieradzącym sobie jednak do końca z własnym życiem. Niemal tak samo porusza opowieść o przypadkowym towarzyszu emigracji Klimo-Dobrzanieckiego, który po czasie zmienia się w bliskiego przyjaciela pisarza. Mężczyzna ów to Japończyk, człowiek wrażliwy i przywiązany do swojej kultury, swoją delikatnością i dobrocią zjednujący sobie ludzi. Różnice kulturowe doprowadzają jednak do jego zniknięcia. I choć obie te historie nie kończą się dobrze, dają nam nadzieję i wiarę w ludzkość. Pokazują, że człowiek, który nie jest idealny, może dać drugiej osobie dużo więcej, niż może nam się wydawać.
"Rzeczy pierwsze" wzbudzają we mnie ambiwalentne uczucia. Część książki czytałam z nieskrywaną przyjemnością, zakłócaną jedynie od czasu do czasu przez irytujące elementy stylu. Niestety, inne elementy prezentowały dużo słabszy poziom, Jedne wyraźnie nudziły, a drugie na wpół bulwersowały, na wpół wzbudzały niesmak. Także niektóre fragmenty, z założenia nacechowane humorem, zdawały się wymuszone i zakłócały odbiór całości. Nie mogę z czystym sercem polecić "Rzeczy pierwszych". Klimko-Dobrzaniecki ma na swoim koncie dużo lepsze publikacje. Tę pozostawiam tym, którzy chcą przebijać się przez połacie słabego tekstu po to, aby odnaleźć kilka perełek.

wtorek, 10 stycznia 2017

Krótka historia ludzi mieszkających w miejscach, gdzie nie warto się pałętać - "Ulica" Daniela Odiji

D.Odija, "Ulica", Wydawnictwo Czarne, 2001.
"Jest tu kilka takich miejsc, gdzie nie warto się pałętać i jest kilka takich miejsc, by zapomnieć i pamiętać." - śpiewał Grabaż w utworze "Ezoteryczny Poznań" Pidżamy Porno. Jednak tego typu miejsca znajdujemy nie tylko w bliskim mi Poznaniu. O ich esencji napisał w swojej książce "Ulica" Daniel Odija. Opisuje on jednostkowy acz uniwersalny obraz ulicy, po której bez strachu chodzą jedynie jej mieszkańcy.
Takie miejsce znajdziemy w każdym większym mieście. Ulica Długa, zamieszkana przez tych, którym nie do końca się udało. Często przeżywają tam całe swoje życie, wśród tych samych sąsiadów, zaglądających do butelki taniego wina odrobinę zbyt często. Młodzi mężczyźni, nie mogąc wyrwać się z własnego środowiska, zostają kibolami, a potem, nierzadko, przestępcami. Wśród dziewcząt może być jeszcze gorzej. Albo szybko zachodzą w ciążę i tkwią przez lata w domu razem z rodzicami i przypadkowym mężem, albo niezdolne do znalezienia innego sposobu na życie, zajmują się prostytucją. W takim miejscu każdy zna każdego. Ulica, wraz z mieszkańcami, stanowi żywy organizm. Wewnętrzne konflikty, czasem związane ze sprawami poważnymi, a innym razem z błahostkami, są stałym elementem życia, ubarwiającym codzienną egzystencję. Pozornie nieistniejąca akcja, wciąga czytelnika w świat, który zazwyczaj jest niedostępny dla ludzi z zewnątrz.
"Ulica" jest powieścią w pewnym sensie przerażającą. Opisuje życie świata spychanego na margines. O tym, jak naprawdę funkcjonuje mikrokosmos ludzi mieszkających w miejscach, gdzie nie warto zaglądać, wiedzą tylko ci, którzy się stamtąd wywodzą. A ich opis, nie szczędzący czytelnikowi szczegółów, szokuje, ponieważ część z nas, zamknięta na ogrodzonych osiedlach, nie ma pojęcia o tym, jak wygląda życie bez perspektyw i jak czuje się człowiek upadły, który nie miał nawet szansy na wyrwanie się z pozbawionego nadziei środowiska. Młodzi pozbawieni są wzorców, starsi siły, by zrobić cokolwiek. Na Długiej człowiek może tylko trwać i pogrążać się w swoim pijackim bełkocie, ponieważ tanie wino czy bimber są jedynym sposobem na wyrwanie się na moment z otępienia, stworzenie atmosfery, w której cokolwiek może się zdarzyć. Mieszkańcy ulicy rodzą się, trwają i umierają. Każdy pomysł na życie, prędzej czy później, ściera się z rzeczywistością, w której jest się poza marginesem, więc nie ma się do niczego prawa. A ci, pragnący wyjść z nałogu, za jedyną rozrywkę mają gapienie się przez okno i podglądanie życia upadłych sąsiadów. 
Odija prezentuje nam historię ulicy Długiej za pomocą krótkich rozdziałów. Każdy z nich ma swojego bohatera, kogoś z mieszkańców lub konkretny przedmiot. Na ich podstawie poznajemy fragment życia, którego nie można sobie wyobrazić. Autor nie szczędzi nam dosłownych i obrazowych opisów, co przydaje mu wiarygodności. Brutalność tego świata zostaje ujęta w słowach. Język zdaje się karać nas za to, że przekroczyliśmy granice cudzego terytorium i usiłujemy podglądać jego rezydentów.
Powieść Daniela Odiji nie jest łatwa. Emocjonalnie wyczerpuje czytelnika, który na co dzień neguje istnienie takiego świata. Ale także uświadamia nas, że nie wszyscy mają swój ciepły kąt, pracę i perspektywy. I dlatego jest ważna. Trudno, ma boleć. Trzeba wiedzieć, że mimo że istnieją miejsca, po których nie chcemy się pałętać, mieszkają tam też ludzie, niekoniecznie marzący o spędzeniu tam całego życia.

niedziela, 8 stycznia 2017

Męska opowieść o tym, jak trudno uciec od własnego życia, czyli "Bornholm, Bornholm" Huberta Klimko-Dobrzanieckego

H.Kilmko-Dobrzaniecki, "Bornholm, Bornholm", Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2011.
Hubert Klimko-Dobrzaniecki do niedawna był dla mnie całkowicie nieznanym pisarzem. Jednak pewnego dnia trafiłam w TVP Kultura na wywiad z nim, w którym opowiadał o swoich książkach i zawiłym życiorysie. Wydał mi się człowiekiem o niezwykłej wrażliwości, dlatego przy pierwszej, nadarzającej się okazji, sięgnęłam po jedno z jego dzieł. Była to powieść "Bornholm, Bornholm", o której pragnę Wam pokrótce opowiedzieć.
"Bornholm, Bornholm" ma nie tylko podwójny tytuł, ale i dwóch głównych bohaterów, których historie autor przeplata, mimo że pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego. Pierwszym z nich jest Horst Bartlik- nauczyciel biologii w prowincjonalnym miasteczku w Niemczech. Spotykamy go latem 1939 roku, kiedy dociera do niego, że nie kocha już swojej żony. W tym, burzliwym dla niego czasie, musi zmierzyć się również z rzeczywistością wojenną, późniejszym powołaniem do wojska, a także apodyktycznym sąsiadem, który, w przeciwieństwie do Bartlika, z całego serca popiera Führera. Z drugim z bohaterów spotykamy się w czasach nam współczesnych. Siedzi on przy łóżku swojej, będącej w śpiączce, matki i opowiada jej o trudach własnego życia. Nie jest to jednak opowieść o sukcesach, ale próba wytłumaczenia rodzicielce, jak zgubny wpływ miał jej zaborczy i okrutny charakter na życie dorosłego już dziecka. Nasz bohater po raz pierwszy znajduje się w sytuacji, umożliwiającej mu narzucenie matce własnej woli i wytłumaczenie jej, że znalazł w świecie ludzi, którzy stali mu się bliżsi niż biologiczna rodzina i traktowali go tak, jak na to zasługiwał. 
Klimko-Dobrzaniecki napisał powieść przepełnioną emocjami. Jego bohaterowie, choć pozornie tak różni, charakteryzują się tym samym rodzajem niepewności, pozornie niemęskim, ale na wskroś prawdziwym. Swoje życia budują bez konsekwencji i zastanowienia, podporządkowując się sytuacji. Każdy bunt jest niedojrzały i w wielu przypadkach zdaje się prowadzić do zgubnych konsekwencji. Horst, kiedy tylko uświadamia sobie, że nie kocha już swojej żony, stara się zrobić wszystko, aby zaprzeczyć jej władzy nad sobą. Buduje dzieciom domek na drzewie, mimo jej zakazu i wybiera się na samotny urlop tylko po to, aby ją zdradzić. Podobny stosunek ma do wojny. Niezadowolony z powodu rozpoczęcia działań zbrojnych odgrywa się w szkole na wizerunku Hitlera, wiedząc, że odpowiedzialność za to poniosą uczniowie. Jednak najbardziej uderza w czytelnika jego bierność wobec wszystkiego, co dzieje się wokół. Korzysta z okazji, ale nie wkłada żadnego wysiłku w ukształtowanie wydarzeń po swojej myśli. A po czasie dochodzi do wniosku, że nawet jego mizerny bunt to za dużo i kiedy nadarza się okazja, by wrócić do poprzedniego życia, robi to bezzwłocznie i zachowuje się, jakby nigdy nic się nie stało. Z kolei drugi z bohaterów jest człowiekiem stłamszonym. Jako dziecko musiał walczyć z matką o każdą możliwość spotkania z rówieśnikami i wyjście spod klosza. Lecz nawet kiedy mu się to udaje, matka nadal ma na niego zgubny wpływ. Wypomina synowi, że całe zło, które mu się przydarzyło, ze śmiercią dzieci włącznie, jest spowodowane tym, że się od niej odwrócił. Bohater, mimo najszczerszej niechęci wobec rodzicielki i świadomości tego jak powinny wyglądać właściwe relacje w rodzinie, wraca na Bornholm, kiedy tylko dowiaduje się o chorobie matki. Pierwszy raz znajduje się w sytuacji, w której może powiedzieć jej wszystko, ma nad nią przewagę. I właśnie ten moment wykorzystuje na przedstawienie smutnej historii własnego życia, zniszczonego przez brak poczucia własnej wartości i przymus ciągłej ucieczki przed matczynym wpływem. 
Historie dwóch mężczyzn przedstawione w powieści "Bornholm, Bornholm" napisane są w niezwykle delikatny i pełen wrażliwości sposób. Narracja porywa i wciąga nas w obie opowieści. Trudno zdecydować, która z nich jest lepsza. I choć fabuła, z pozoru, nie porywa, emocjonalność tej powieści, tak bliska codziennym ludzkim zmaganiom, sprawia, że, choć czasami boli, chcemy więcej. "Bornholm, Bornholm" polecam wszystkim tym, którzy znajdują wartość w małych, ludzkich historiach. Te opisane przez Klimko-Dobrzanieckiego wydają się dużo bardziej wartościowe niż rozległe opisy wielkich i ważnych wydarzeń.

środa, 4 stycznia 2017

"Masakra profana" Jarosława Stawireja, czyli powieść o tym, jak Kościół zmienia nas na siłę

J.Stawirej, "Masakra profana", Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2011.
Jeżeli jesteście wrażliwi w kwestii potencjalnej obrazy uczuć religijnych, nie czytajcie tej książki. Moją recenzję też lepiej sobie odpuśćcie, bo jeszcze nawiążę do treści w "nieodpowiedni" sposób i ktoś znajdzie na mnie paragraf, a z prawem, nawet bezsensownym, nie wygram. Na razie odwołam się jednak do wolności słowa i napiszę parę słów, o powieści "Masakra profana" Jarosława Stawireja.
Czy można sobie wyobrazić gorszego głosiciela Dobrej Nowiny niż zapatrzony w siebie, hedonistyczny, niewierzący materialista pracujący w międzynarodowej korporacji? Na myśl przychodzą mi jedynie Hitler, Stalin i paru przywódców ISIS. Matka Boska nie była jednak aż taką masochistką i postawiła na człowieka z korpo. Nie pytając go o zgodę, uczyniła go prorokiem i, wbrew jego woli, wyposażyła w stygmaty, moc uzdrawiania i kilka innych świętych atrybutów. Dla głównego bohatera było to początkiem życiowej tragedii. Dzięki działaniom boskim stracił pracę i trafił do szpitala psychiatrycznego. A to dopiero początek. Nie chcę zdradzać całej treści, ale wspomnę, że na kartach książki znajdziemy samobójców, satanistów, Jezusa, zdeformowaną dziewczynkę i wyjątkowo inteligentną szynszylę. 
Jeśli opis wydaje Wam się osobliwy, bądźcie pewni, że nie zawiera się w nim nawet połowa uroku narracji. "Masakra profana" to powieść przepełniona brawurowym humorem, który być może, obraża jakieś uczucia religijne w tych, którzy je mają, ale także jest doskonałą satyrą na polską religijność ludową. Nie znajdziemy tu przewidywalnych rozwiązań. W momencie objawienia się Matki Boskiej, życie głównego bohatera rusza jak z kopyta i nie zatrzymuje się do samego końca. A ten ma miejsce wtedy, gdy boski wybraniec się poddaje. Nie pomagają układy z Jezusem i życie w odosobnieniu, Polak katolik swojego proroka znajdzie wszędzie i bez względu na jego rzeczywiste zdolności, czy też ich brak, będzie utrzymywać, że ten uzdrawia i czyni cuda. A bycie bożym pomazańcem, czyni go własnością wyznawców. Kościół, którego przedstawicielami są prości ludzi z prowincji, zostaje poddany krytyce. Obrzędowość, tradycja, czy wyimaginowane cuda, stają się dla mas czymś znacznie ważniejszym niż sam Bóg czy Matka Boska. Nie liczą się wiara i modlitwa, ale znaki. Brakuje tylko znanego z dawnych czasów handlu fałszywymi relikwiami, aby udowodnić, że religijność prostego ludu, oparta nie na znajomości Biblii, ale na tradycji i przyzwyczajeniu, niezbyt wyewoluowała od czasów średniowiecza. Jedynym co się zmieniło jest dostęp do mediów, pozwalających na relacje dotyczące domniemanego pomazańca. Jednak, o dziwo, nie są one przedstawiane w charakterze sensacji, ale z nadmierną nabożnością, którą doskonale znamy z reportaży telewizyjnych dotyczących Jana Pawła II. W końcu prorok- Polak to dużo lepiej niż "tylko" papież. Ciekawa jest też sama ewolucja głównego bohatera, który stopniowo z przebojowego yuppie przemienia się w pustelnika. Każda zmiana w jego charakterze nie jest jednak podyktowana wolą, ale sytuacją, w jakiej się znajduje. Po przejściu przez najgorsze męki i utracie wszelkiej nadziei, stara się cieszyć pozornie stabilną sytuacją, zdającą się wytchnieniem, ponieważ wie, że może być znacznie gorzej.
"Masakra profana" to ciekawa diagnoza polskiego społeczeństwa i jego wierzeń. Jednak ponury wydźwięk tej oceny wyrównuje brawurowy czarny humor i tempo opowieści. Jedynym utrudnieniem podczas delektowania się tą książką może być wewnętrzny przeciw wobec traktowania religii w krytyczny i rozrywkowy sposób. I choć uważam, że do wszystkiego trzeba mieć dystans, a uzasadniona, krytyczna analiza jest lepsza niż prawienie komplementów zgodnie z wolą ogółu, tę książkę polecam tylko tym, którzy chcą się z nią zmierzyć. Bo nie dla każdego Matka Boska jest jedynie postacią literacką.

niedziela, 1 stycznia 2017

"Zima" Knausgårda ma w sobie więcej ciepła niż lodu...

K.O.Knausgård, "Zima", tłumaczenie M.Skoczko, Wydawnictwo Literackie, 2016.

Wobec Karla Ovego Knausgårda nie potrafię być obiektywna. Zaznaczam to na samym początku, zanim ktoś mi zarzuci, że traktuję tego pisarza jak przeciętna gimnazjalistka Justina Biebera. Co prawda na widok Knausgårda, prawdopodobnie, nie usiłowałabym rzucić mu się na szyję, ale z pewnością podbiegłabym do niego z naręczem książek i błagała o podpis, mówiąc duńskim z domieszką norweskiego i dokładką dziwnych akcentów tylko po to, żeby po zapewnieniu, że ten biedny, nagabywany człowiek nie wie, co usiłuję powiedzieć, przejść na angielski i kompromitować się dalej, tyle że w zrozumiały sposób. Także, o ile naprawdę staram się wzbić na wyżyny obiektywizmu, bardzo wątpię, aby w tym przypadku to się udało.
"Zima" jest drugim po "Jesieni" tomem cyklu Knausgårda związanego z porami roku. Autor zamieszcza w nim listy do swojej nienarodzonej córki i krótkie ni to opowiadania, ni to opisy, odnoszące się do różnych sfer życia codziennego, od Świętych Mikołajów przez wodę, monety, poszczególne postaci z bliskiego otoczenia czy seks i poczucie sensu. Całość ilustrowana jest reprodukcjami pięknych obrazów Larsa Lerina. 
Choć "Zima" na pierwszy rzut oka wydaje się banalna, wcale taka nie jest. Przede wszystkim - w piękny sposób opisuje relację między ojcem a nienarodzoną córką i w ogóle, pomiędzy rodzicem a dziećmi. Knausgård, opowiadając o świecie, często nawiązuje do sytuacji związanych z rodzeństwem adresatki książki, pokazuje jak ważne są stosunki międzyludzkie, ale także nie boi przyznać się do błędów w tej materii. Podkreśla, co w byciu rodzicem mu nie wychodzi, a także otwarcie mówi, że się tego wstydzi i chciałby to naprawić. Pokazuje, że rodzicielstwo nie jest wolne od trudnych tematów i z dziećmi trzeba umieć rozmawiać o wszystkim, Dlatego nienarodzonej córce opisuje nie tylko piękno zimy za oknami czy wygląd i zachowanie ludzi, z którymi dziewczynka, być może, kiedyś się spotka, ale także odnosi się do dużo bardziej skomplikowanych tematów. Wspomina o jaźni, stawianiu granic, kontaktach społecznych czy pożądaniu seksualnym. I choć mówienie komuś, kto jeszcze się nie narodził o tym, co doprowadziło do jego poczęcia, może nam się wydawać niewłaściwie, wskazuje to, przede wszystkim, na gotowość rozmowy. A co do samej treści - Knausgård zaznacza w książce, że zdaje sobie sprawę z tego, że córka zapozna się z dziełem taty dopiero za kilkanaście lat. Daje mu to możliwość mówienia o rzeczach dużo bardziej skomplikowanych niż te, które przynależą do dziecięcego świata. 
W moim mniemaniu teksty znajdujące się w "Zimie" dzielą się na trzy grupy. Pierwsza, która zachwyca mnie trochę mniej, dotyczy rzeczy najprostszych, opisu tego, co znane i namacalne. Fragmenty te są napisane pięknym, aczkolwiek oszczędnym językiem i należą do najkrótszych. Dużo bardziej do gustu przypadła mi druga grupa, czyli teksty nawiązujące do spraw trudniejszych, abstrakcyjnych. W nich Knausgård dzieli się swoimi przemyśleniami i krótkimi, ilustrującymi je historiami z życia. Właśnie tam możemy dostrzec Karla Ovego z "Mojej walki", prawdziwego człowieka, który zmaga się z życiem i stara się je sobie wytłumaczyć. Trzecia grupa to listy do nienarodzonej córki i listy do nowo narodzonej córki. Te fragmenty są dla mnie najbardziej wzruszające. Bowiem na przykładzie Knausgårda możemy zobaczyć jak ojciec, dla którego nawiązanie więzi z dzieckiem jeszcze przed jego narodzinami jest bardzo trudne, stara się to zrobić. I to nie za wszelką cenę, ale w naturalny sposób, przelewając na papier swoją radość, oczekiwanie, wątpliwości i troski.
"Zima" to cudowna opowieść o budowaniu więzi oraz próbie zrozumienia i opisania świata. To książka, którą należy się delektować. Urok zawarty w słowach Knausgårda sprawia, że sami zastanawiamy się nie tylko nad pięknem narodzin, ale także nad prostotą i czarem codziennego życia. Reprodukcje obrazów Larsa Lerina, przeplatające poszczególne teksty, tylko podkreślają jej charakter, wprowadzając czytelnika w lekko melancholijny, zachęcający do refleksji, zimowy nastrój. Polecam z całego serca!