niedziela, 11 marca 2018

Blog idzie na urlop!


Moi Drodzy Czytelnicy!
Z przykrością oznajmiam, że Tyle liter przed oczami... idzie na urlop. Przez najbliższe trzy miesiące nie będę nic publikować zarówno na blogu jak i na fanpage'u. Prawdopodobnie uraczę Was kilkoma fotkami na Insgramie, ale to wszystko, co mogę obiecać. Mam nadzieję, że wybaczycie mi tę absencję, szczególnie, że mam zamiar się z niej dokładnie wytłumaczyć.
Na początku blog był dla mnie sposobem na nudę. Nic nie sprawia mi większej przyjemności niż czytanie i pisanie. Jednak ludzkie życie przechodzi różnego rodzaju rewolucje. Obecnie pisanie jest także moim zawodem. I choć dobrze jest robić to, co się kocha, nawet to ma swoje granice... Powiem szczerze - jestem zmęczona. W ostatnim miesiącu przeczytałam tylko cztery książki. Znajduję więcej przyjemności w słuchaniu muzyki niż w opowiadaniu o swoich czytelniczych wyborach. Pisanie recenzji przychodzi mi z trudnością i coraz częściej, kiedy wracam zmęczona po pracy traktuję to jak karę. Z przymusu nie wyszło jeszcze nic dobrego. Stąd ta przerwa. Muszę odpocząć zarówno od literatury, będącej niezwykle ważną częścią mojego życia jak i od pisania tekstów według mniej lub bardziej skodyfikowanego schematu. Zapewniam Was, że nie przestanę tworzyć. Po prostu mam w głowie tak wiele projektów, które czekają na realizację do czasu "kiedy wyrobię się ze wszystkimi zaległymi recenzjami", że zaczynają one terroryzować moje myśli. Czas poddać się temu terrorowi.
Mam nadzieję, że za trzy miesiące do mnie wrócicie. W końcu bez czytania nie da się żyć ;)
Kasia ;)

sobota, 3 marca 2018

O płytkości świata, w którym żyjemy, czyli "Dysforia. Przypadki mieszczan polskich" Marcina Kołodziejczyka


M. Kołodziejczyk, Dysforia. "Przypadki mieszczan polskich". Wydawnictwo Wielka Litera, 2015.
Miejski, a w szczególności warszawski styl życia wzbudza w ludziach specyficzną nerwowość, która zaburza normalne postrzeganie świata. W ciągłym pośpiechu, tłoku i pędzie ku karierze zatracamy normalne więzi międzyludzkie. Właśnie ten proces opisuje w swoim zbiorze fabularyzowanych reportaży "Dysforia. Przypadki mieszczan polskich" Marcin Kołodziejczyk. Przyznam, że jest to wizja zarówno ciekawa jak i przerażająca.
"Dysforia. Przypadki mieszczan polskich" to zbiór piętnastu historii zasłyszanych czy też zaobserwowanych w wielkim mieście. Dotyczą one spraw prozaicznych i równie normalnych ludzi: grupy rodziców czekających na swoje dzieci, lokatorów nowego apartamentowca czy przyjaciółek spotykających się zawsze w tym samym gronie. I choć ich narracja bywa specyficzna, czasem nawet wierszowana, treść jest na wskroś prawdziwa i celnie podsumowuje naszą codzienność, lęki i obawy.
Zacznijmy od tego, czym jest dysforia. Definiuje się ją jako objaw zaburzeń psychicznych polegający na reagowaniu rozżaleniem, złością lub agresją na stosunkowo słabe bodźce. Jest ona prawdopodobnie tym, co odczuwa człowiek rzucający się na innego kierowcę na drodze, ponieważ ten za wolno jedzie, albo stanem dokuczającym poddenerwowanej paniusi w kolejce w supermarkecie, która krzyczy na przemęczoną kasjerkę, kiedy ta popełni błąd podczas kasowania produktów. Dysforia staje się wielkomiejską normą. Cóż, Marcin Kołodziejczyk doskonale dobrał tytuł swojego zbioru reportaży. Ale nie tylko tytuł. Teksty przedstawione w książce są bowiem na wskroś prawdziwe, mówią o tym, jacy jesteśmy, co czujemy i jak wygląda nasze życie. Jednak przede wszystkim zmuszają one do zastanowienia się, dlaczego nasza egzystencja jest tak płaska i jednowymiarowa. Mam wrażenie, że część bohaterów Kołodziejczyka wyzbyła się człowieczeństwa i przyswoiła sobie chory system wartości, w którym największą wagę ma pieniądz. Widać to w reportażu mówiącym o rodzicach czekających w poczekalni na swoje pociechy biorące właśnie udział w zajęciach dla maluchów. Wszyscy są zapatrzeni w siebie lub telefony. Człowieka ubranego w sweterek z dyskontu z góry uznaje się za śmiecia. Każdy przyjmuje wyznaczoną mu rolę, mimo że wewnętrznie pragnie krzyczeć, czeka tkwiąc w swojej roli dobrego rodzica, który wie, co dobre dla jego dziecka. Nawet jeśli uważa, że to bez sensu. Traktowanie ludzi biedniejszych jako gorszy gatunek pojawia się także, chociażby w reportażu opisującym życie robotnika budowlanego z prowincji, który ma przecież wszystko - pracę, kącik w garderobie i wielką panią, która zarządza jego codziennymi obowiązkami. Oboje są sobie tak obojętni, że nie zauważają wzajemnie swojego nieszczęścia. Autor z ciekawej perspektywy opisał również życie w nowoczesnym bloku, stylizowanym na apartamentowiec. Ludzie "światowi", którzy starają się tam wieść swoje osobne życia tak naprawdę stali się ofiarą ścisku i braku prywatności - każdego dnia zaglądają w swoje okna bezlitośnie oceniając i pisząc scenariusz cudzego życia. A ono, mimo że na pierwszy rzut oka wydaje się idealne, w rzeczywistości jest często nerwowym pasmem porażek i bierności. Pokazuje to tekst dotyczący spotykających się regularnie przyjaciółek - kobiet niezdolnych do szczerości i pełnych wzajemnej zawiści. I choć wszystkie te smutne historie opisane są we wspaniałym i różnorodnym stylu, brakuje mi w nich czegoś, co łączyłoby wszystko w całość. Być może autorowi chodzi o to, by pokazać światu osobność mieszczan. Jednak mi wydaje się, że mamy ze sobą coś wspólnego - tę dziwną anonimowość, będącą zarówno łaską jak i przekleństwem. Dysforia mówi o tym, że zbyt negatywnie reagujemy na bodźce, przerysowujemy znaczenie swojego świata. Chciałabym wierzyć w to, że jest inaczej. Jednak zbyt wielu z nas jest samotnych wśród tłumu, bym mogła się łudzić.
Nie powiem Wam, czy powinniście przeczytać "Dysforię. Przypadki mieszczan polskich". Choć nie mogę tej książce zarzucić niczego pod kątem formalnym, całość wydaje mi się niezmiernie depresyjna. Jednak ów nastrój nic nie zmienia, nic nie wnosi, nie pozwala na przeżycie czegoś wzniosłego. Być może autorowi chodziło o to, by pokazać brak tego typu wartości. Nie wiem. Ja tego nie kupuję.

sobota, 17 lutego 2018

O kryminale pełnym takich samych bohaterów, czyli recenzja "Handlarza śmiercią" Sary Blædel

S. Blædel, "Handlarz śmiercią", tłumaczenie I.Zimnicka, Storytel, 2017.

Uwielbiam skandynawskie kryminały, aczkolwiek do tych napisanych przez Duńczyków czy też Dunki podchodzę ze sporą dozą rezerwy. Być może dlatego, że zbyt dobrze znam ten świat, by mógł mnie zaczarować, jeśli nie jest opisany w sposób mistrzowski. W "Handlarzu śmiercią" Sary Blædel  brakowało jednak nie tylko klimatu, ale i całego zestawu cech, pozwalającego określić książkę mianem dobrej lub, chociażby, przeciętnej.
Policjanci z kopenhaskiego Wydziału Zabójstw wpadają w panikę. W trakcie weekendu dochodzi do dwóch zabójstw i oba mogą skutecznie rozjuszyć opinię publiczną. Dziennikarzy z pewnością zainteresuje zarówno zabójstwo młodej dziewczyny, której zwłoki odnaleziono w jednym z parków, jak i ciało reportera znalezione na tyłach hotelu Royal. Policjantka - Louise Rick musi mierzyć się z obiema sprawami jednocześnie. Przełożeni przydzielili ją bowiem do śledztwa dotyczącego dziewczyny, a najlepsza przyjaciółka - dziennikarka, wciągnęła w swoje prywatne dochodzenie mające na celu rozwiązanie drugiej sprawy - pełnej niebezpieczeństw i typów spod ciemnej, narkotykowej gwiazdy.
Cóż, najchętniej zostawiłabym Was z jednym zdaniem: ta książka jest na wskroś zła. Jednak obowiązkiem recenzenta jest wyjaśnić dlaczego, więc pozwolę sobie poznęcać się nad "dziełkiem" Sary Blædel w kilku czy też kilkunastu zdaniach. Zacznijmy od samej Louise Rick - tak antypatycznej z powodu własnego niezdecydowania i nieporadności postaci nie było od czasu naczelnej sieroty szwedzkiego kryminału - Fabiana Riska z powieści Stefana Ahnhema. Policjantka nie jest zdolna do podjęcia szybkiej, racjonalnej decyzji nawet w sprawie swojego związku, a co dopiero życia przyjaciółki. Nie ma bladego pojęcia o feministycznych ideałach (patrz - żenujący związek z najbardziej egoistycznym mężczyzną świata), a pracę traktuje tak rutynowo, że aż przykro o tym czytać. Jej przyjaciółka nie jest o wiele lepsza. W teorii Camilla ma być przeciwieństwem Louise. W rzeczywistości dysponuje dokładnie takim samym systemem dywagacyjno-decyzyjnym, polegającym mniej więcej na tym, że każda decyzja roztrząsana jest bardzo długo zarówno przed jej podjęciem jak i po, co i tak do niczego nie prowadzi. Jest tak zapewne dlatego, że intryga kryminalna została zarysowana w tak oczywisty i przewidywalny sposób, że rozwiązałby ją pięciolatek. Niestety, te dwie panie nie potrafią - zamiast tego piją szampana z gangsterami, nie wiedząc o ich profesji, mimo bycia przedstawicielkami zawodów znanych z posiadania takich informacji. Bardziej od tego irytuje tylko ich naiwność. Przecież w świecie przestępców każdy mówi prawdę i niczego nie ukrywa. I o ile nieporadność bohaterek w starciu z mafią narkotykową mogłabym zrozumieć, o tyle rozwiązanie zagadki śmierci dziewczyny jest zwyczajnie śmieszne. Nie skupiajmy się jednak jedynie na Louise i Camilli... Cóż, chciałabym. Jednak cała reszta bohaterów była tak słabo zarysowana, że czasami myliłam się co do ich płci. A wierzcie mi, nie mam problemu z identyfikacją duńskich imion. Podobieństwa były czasami tak duże, że nie dało się nawet rozróżnić dziennikarzy od policjantów. I to mimo szczerych chęci lektorki (tak, znów słuchałam audiobooka), która każdej postaci starała się nadać własny głos. Do tego tygla beznadziei dodam jeszcze brak autentyzmu. Bo szczerze wątpię, by informatorzy nachodzili ludzi w łazienkach, kiedy ich szefowie podrywają obce kobiety w restauracjach. Ale to tylko moja opinia.
Podsumowując - nie czytajcie tej książki, nie podchodźcie do niej, nie pozwólcie nawet, żeby Wasz wzrok spoczął na jej okładce - już to będzie stratą czasu. "Handlarz śmiercią" Sary Blædel to jeden z najgorszych kryminałów, jakie miałam nieprzyjemność poznać i z pewnością nie dam tej autorce kolejnej szansy. Wam radzę nie dawać nawet tej pierwszej!

poniedziałek, 12 lutego 2018

O skandynawskim kryminale bez skandynawskiego klimatu, czyli "Człowiek-nietoperz" Jo Nesbø


Jo Nesbø, "Człowiek-nietoperz", tłumaczenie I.Zimnicka, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2014.

Kiedy już chwyciło się raz za książkę Jo Nesbø i to z powodzeniem, prędzej czy później wypada odbyć bliskie spotkanie z jego sztandarowym bohaterem - Harrym Hole. Termin spotkania w tym przypadku wyznaczyła mi biblioteka i przyznaję, że ucieszyłam się, gdy okazało się, że "Człowiek- nietoperz" czeka na mnie na półce. Spotkanie z tą książką pozostawiło we mnie jednak pewien niedosyt.
Norweski policjant Harry Hole trafia do Australii, gdzie ma pomagać w rozwiązaniu zagadki zabójstwa swojej rodaczki Inger Holter. Dziewczyna prawdopodobnie stała się ofiarą seryjnego mordercy. W poszukiwaniach w Sydney partneruje Norwegowi Aborygen - Andrew Kensington, który oprowadza Harry'ego po najbardziej podejrzanych zakamarkach miasta. Upał, natłok informacji i nieznany, pełen dziwnych tropów świat sprawiają, że norweskiemu policjantowi nie udaje się zauważyć rzeczy oczywistych. Sprowadza to na niego nie lada niebezpieczeństwo.
Zacznę od pierwszego zarzutu - po co ta Australia? Rozumiem, że umieszczenie tam akcji powieści może się wydawać ciekawą koncepcją, szczególnie w kontekście kulturowym. Nawet przyznaję, że aborygeńskie legendy i różnice pomiędzy rdzennymi i napływowymi Australijczykami są niezmiernie ciekawe. Kontynent będący swoistym kulturowym tyglem potrafi zaskakiwać. Ale nie w skandynawskim kryminale! Australia odebrała tej książce klimat. Choć nie jestem na tyle krótkowzroczna by wierzyć, że Skandynawia jest krainą wiecznej zmarzliny, lubię tamtejszy świat, którego chłód objawia się w ludzkim zachowaniu, oszczędności słów i gestów. W powieści Nesbø cechy te przedstawia jedynie jeden z bohaterów. A to za mało. Choć sam Harry Hole ma swój urok. I to na tyle silny, że można mu wybaczyć alkoholizm, gburowatość, i słabość do dziwnych romansów. Norweg jest bowiem mistrzem w swoim fachu. Pod warunkiem, że nie leży właśnie nieprzytomny w jakimś parku po trzydniowym alkoholowym ciągu. Ciekawą postacią jest też z pewnością Andrew Kensington. To dzięki temu mężczyźnie poznajemy sytuację Aborygenów w Australii. I choć większość z nas doskonale wie, że rdzenni mieszkańcy byli w tym kraju latami tępieni przez kolonizatorów, często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że taka dyskryminacja trwa nadal. Dzięki Kensingtonowi, któremu udaje się sporo osiągnąć w świecie przynależnym białym, widzimy jaki koszt często trzeba ponosić by spełnić wyśrubowane wymagania i znieść presję otoczenia. Kensington staje się też przewodnikiem Harry'ego po australijskim podziemiu, które niewiele ma wspólnego z naszym wyobrażeniem o tym słonecznym raju. Ciekawa jest również, oczywiście, sama intryga kryminalna, która, przynajmniej dla mnie, była nieprzewidywalna i dobrze skonstruowana, dzięki czemu prowadziła czytelnika do rozwiązania za pomocą subtelnych tropów. Trudno napomknąć tu o którymkolwiek z nich, ale przyznaję, że te najbardziej wartościowe pochodziły od osób, po których nigdy bym się tego nie spodziewała.
"Człowiek - nietoperz" to pełna mylnych tropów i tajemnic opowieść, która wciąga czytelnika w swój świat. I choć nie ma w niej klimatu znanego ze skandynawskich kryminałów przyznaję, że australijski mikroklimat też ma swój urok. Nie dziwię się już milionom czytelników, którzy pokochali książki Jo Nesbø. Sama z pewnością wrócę do historii z Harrym Hole, choć mam nadzieję, że następnym razem akcja będzie miała miejsce na północy Europy.

środa, 7 lutego 2018

O przerysowanej prowincji, która wydaje się aż zanadto polska, czyli "Wymazane" Michała Witkowskiego

M. Witkowski, "Wymazane", Wydawnictwo Znak Literanova, 2017.

Michał Witkowski wydaje się być pisarzem jedynym w swoim rodzaju. Tworzy literaturę tak przerysowaną i nieprzewidywalną, że od jego książek nie sposób się oderwać. Również "Wymazane" przeczytałam niemal jednym tchem, pochłaniając przesiąkniętą kampem rzeczywistość polskiego, małego miasteczka i historię człowieka wplątującego się w serię przedziwnych zdarzeń, które mają doprowadzić go do zdobycia sławy.
Gdzieś na końcu Polski, tuż przy litewskiej granicy, w pobliżu bagien i Lasu, W Którym Rosną Same Trujaki leży Wymazane. W mieście tym nie dzieje się niemal nic, a okolicą trzęsie Alexis - stara bizneswoman z gangsterską przeszłością. Mieszka tam również Damian Piękny, chłopak o przecudownej urodzie, niewielkich ambicjach i nietypowych skłonnościach seksualnych. Wpada on w oko Alexis, która chce sobie osłodzić ostatnie miesiące swojego życia. W ten oto sposób zaczyna się szalona historia, podsumowująca nasz świat przedstawiony w krzywym zwierciadle.
Wymazane wydaje się być esencją polskiej prowincji - zapomniane przez wszystkich, wyposażone w kilka bloków, bez perspektyw, z przyjemnościami ograniczającymi się do siedzenia na przystanku z puszką piwa. To niemal bezimienne miasto może wydać się znajome każdemu z nas, ponieważ pozbawione zostało cech charakterystyczny. To właśnie tam swoją młodość marnuje Damian Piękny. Zdaje się on być przykładem plastikowego, małomiasteczkowego chłoptasia, pasującego do Wymazanego jak ulał, lecz posiada kilka specyficznych i charakterystycznych cech wyróżniających go wśród rówieśników. Należą do nich porażająca uroda i seksualna skłonność do starszych pań, czy jak mówi sam Damian - starych bab. Ze względu na fizyczne przymioty wybiera go na swojego wybranka najważniejsza persona w całej okolicy - Alexis. Owa bizneswoman w podeszłym wieku posiada największy majątek w okolicy, którą trzęsie, ale nie potrafi zaradzić własnej chorobie. Pragnie ona osłodzić sobie resztę życia i jednocześnie zmienić żywot Damiana, którego niezwykła uroda nie może się przecież marnować. Relacja tych dwojga jest bardzo ciekawa. Z jednej strony wpisuje się w schemat matrony i jej utrzymanka, z drugiej jest na tyle przerysowana i szalona, że trudno przewidzieć jej skutki. Bowiem Alexis uwodząca Damiana, narratora tej historii, zdaje się być opozycją do tradycyjnego postrzegania starości. Witkowski w swojej książce odwraca bowiem role. Obiektem pożądania stają się kobiety, na które w rzeczywistym świecie niemal nikt nie zwraca uwagi. I chodzi tu nie tylko o Alexis, posiadającą wielki majątek, ale i o inne starsze panie, otwarcie mówiące o swoim umiłowaniu do mężczyzn. Jednak główna bohaterka pokazuje również inną odwrotność - jak często bowiem się zdarza, że okolicą rządzi i trzęsie kobieta? Jak często osoba przesiąknięta kapitalizmem rodem z warszawskiego bazaru na miejsce swojego imperium wybiera miasteczko zapomniane przez świat? Ta odwrotność pojawiająca się niemal w każdym wątku pozwala nam inaczej patrzeć na otaczający nas świat. Ale nie tylko ona. Samo Wymazane, jego nazwa, nieokreśloność, zapomnienie, znajdujące się w niej esencje prowincji pokazują nasze myślenie o świecie i naszej pozycji w nim. Polska, przynajmniej w oczach elit, składa się bowiem z Warszawy, kilku innych dużych miast i niczego. Nie zmienia to jednak tego, że nawet na bagnach może trwać jakieś dziwne, nieokreślone i dziwaczne życie, które  dla przeżywających je jest bardziej prawdziwe niż warszawskie bankiety. Jednocześnie Alexis pragnie wprowadzić Damiana w warszawski świat, dać mu szansę na przeżycie życia z bajki, którą na prowincji może oglądać tylko w telewizji. Zdaje się w ten sposób zwracać stolicy swój dług. Jednak nawet Damian zauważa, że żywot gwiazdy Warszawy nie jest usłane różami. Co ciekawe, w powieści Witkowskiego niemal wszyscy zdają się tkwić w przeszłości, we wspomnieniach, jakby wszystko to, co działo się dawniej miało większe znaczenie.
Powieść Michała Witkowskiego opowiada o szalonym, przerysowanym i zabawnym świecie, który, mimo pozornej trywialności, niesie za sobą dużo znaczeń. I choć mam pewność, że rzeczywistość odbita w krzywym zwierciadle, zaprezentowana w brawurowy sposób w książce "Wymazane" nie będzie odpowiadać każdemu, lekturę tę polecam z całego serca.

niedziela, 4 lutego 2018

Przede wszystkim jesteśmy ludźmi, czyli "Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu" Marcina Wójcika

M.Wójcik, "Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu", Wydawnictwo Agora, 2017.

Pisanie tej recenzji to dla mnie twardy orzech do zgryzienia, ponieważ obiecałam sobie, że będę choć częściowo obiektywna. Tylko kiedy ktoś, kto jest tak zaprzysięgłym antyklerykałem jak ja bierze się za lekturę książki o celibacie, może mieć problem z powstrzymaniem emocji. Mimo tego postaram się pójść w ślady autora - Marcina Wójcika i o książce "Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu" napiszę tak rzeczowo i bezstronnie, jak tylko będę potrafiła.
"Celibat. Opowieść o miłości i pożądaniu" to zbiór reportaży dotyczących życia duchownych i aspirujących do tego stanu mężczyzn w Polsce. Bohaterowie opowiadają o swoich przeżyciach bez sprowadzania swojej seksualności do tabu i przyznają się do tego, że celibat jest dla nich wielkim ciężarem, którego większości nie da się udźwignąć. To także opowieść o tych najbardziej skrzywdzonych przez księży łamiących śluby czystości - ich partnerkach i partnerach, kochankach, ich rodzinach i dzieciach, które ze względu na przysięgi ojców przez całe życie będą nosić piętno dziecka duchownego.
Część z nas zdaje się traktować święcenia kapłańskie jako rytuał zamieniający człowieka w pozbawionego ludzkich potrzeb i przywar pretendenta do miana świętego. Tylko w rzeczywistości jest inaczej. Ksiądz proboszcz i to zarówno ten z wielkiego miasta jak i zapomnianej przez wszystkich wsi, tak samo jak my musi jeść i pić, bywa mu zimno, często się wścieka, może być zarówno skąpy jak i hojny, i przede wszystkim odczuwa popęd seksualny. Nie rozumiem, dlaczego Kościół katolicki tak uparcie odbiera swoim kapłanom prawa do tego ostatniego, a w konsekwencji prawa do pełni człowieczeństwa. Nie mi jednak o tym decydować. Aczkolwiek, kiedy przysłuchiwałam się historiom opisywanym przez Marcina Wójcika (tak, znów słuchałam audiobooka), poznałam bezmiar cierpienia ludzi, którzy zadręczają się z powodu wewnętrznej sprzeczności. Zacznijmy od tego, że w moim mniemaniu w książce pojawiły się dwa rodzaje księży. Pierwsi (w mniejszości) starali lub nadal starają się dochować celibatu. Udaje im się to w seminarium, gdzie nikt nie uczy młodych mężczyzn, często nieposiadających wielu doświadczeń seksualnych, jak radzić sobie z własnym popędem. Wytrzymują również wtedy, gdy poznają hierarchów o niejednoznacznych wymaganiach i dowiadują się że ci, którzy ze strachu powiedzą głośno co dzieje się nocami w alumnacie, mogą pożegnać się z seminarium. Po święceniach część z tych mężczyzn żyje w celibacie przez dłuższy czas. Inni dopuszczają się drobnych grzechów w samotności. Do momentu, w którym pojawi się ta jedyna czy ten jedyny i wszystko zaczyna się komplikować. Druga grupa to duchowni z założenia odrzucający celibat. To oni ukrywają przed parafianami partnerki i dzieci, żyją w dziwnych układach z mężczyznami i kobietami, a także dopuszczają się uczestnictwa w orgiach czy zostają pedofilami. Ta grupa zdaje się też traktować bycie księdzem jak zawód, nie jak powołanie. Konieczność ukrywania swojego życia uczuciowego czy seksualnego jest tylko dodatkową niedogodnością. O ile mogłam sobie wyobrazić tego typu podejście u przeciętnego proboszcza, przeraża ono, kiedy dotyczy hierarchów. Tam gdzie brak skrupułów łączy się z władzą dzieją się rzeczy przerażające. Trudno więc dziwić się, że święcenia kapłańskie zdaje się otrzymywać więcej księży wyrachowanych niż powołanych do posługi. Marcin Wójcik nie boi się trudnych tematów. Jego delikatność i wrażliwość sprawiają, że księża opowiadają im o najintymniejszych sprawach. Tak samo jak ich partnerki czy partnerzy. Ludzie, którym odebrano normalne życie, ponieważ pokochali człowieka reprezentującego ten jeden określony zawód. W książce nie brakuje też rozważań na temat zniesienia tego nieludzkiego zakazu. Nie potrafię zrozumieć dlaczego Kościół reprezentujący Boga, znęca się nad swoimi kapłanami. Cóż, głównym argumentem przeciwko zniesieniu celibatu są pieniądze. Dla mnie ważniejsze jest jednak człowieczeństwo, które odbierane jest kapłanom przez ten chory przepis.
Celibat nie jest niczym dobrym. Wręcz przeciwnie, rodzi on tak wielką patologię, że trudno zrozumieć, dlaczego go jeszcze nie zniesiono. Jednak w tej książce chodzi nie tylko o sam celibat, ale i o sylwetki księży, którzy w oczach niektórych za nas przestają być ludźmi. A powinni być jak najbardziej ludzcy. Jeśli chcecie zrozumieć dlaczego, przeczytajcie "Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu". Polecam! 

wtorek, 30 stycznia 2018

Opowieść o walących się światach, czyli "Rdza" Jakuba Małeckiego


J.Małecki, "Rdza", Wydawnictwo Sine Qua Non, 2017.

Książki Jakuba Małeckiego mają to do siebie, że przygnębiają czytelnika, ale on i tak nie może się od nich oderwać. Za "Rdzę" chwyciłam mając tę świadomość i przesłuchałam całego audiobooka w zaledwie kilka dni. I choć przyznam, że melancholijne historie o prostym życiu, targanym nieustannymi przeciwnościami nie należą do opowieści, po które sięgam z chęcią, Małeckiemu z pewnością dam się skusić jeszcze raz.
"Rdza" to dwie przeplatające się historie o ludziach, którzy w jednej chwili stracili niemal wszystko. Szymek, spędzający czas u swoich dziadków we wsi Chojny dowiaduje się, że jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Wszystko, co do tej pory znał rozpada się na kawałki, a prowincja staje się jego nowym, obcym domem. Historia Tosi, babci Szymka, rozpoczyna się w 1939 roku. To właśnie wtedy, we wrześniu wali się jej świat. I to nie tylko dlatego, że nagle, z powodu wojny nie może pójść do drugiej klasy.
Rdzę każdy z nas nosi w sobie. To ten mały kawałek naszej osobowości, który bezpowrotnie skorodował z powodu cierpienia. Zaznają go zarówno Szymek jak i Tosia. I choć w obu przypadkach wygląda ono nieco inaczej jest ono niezmiennie nieznośne i nie da się go ukryć. Życie Szymka na trwale odmienia śmierć rodziców. Niszczy ona nie tylko jego mały dziecięcy świat, zostawiając niemożliwą do zniwelowania pustkę, ale i rzuca cień na całe życie. Chłopak musi sobie poradzić z ciężarem, z którego udźwignięciem mają problem nawet otaczający go dorośli. W tym nieopisanym chaosie trudno mu jednak odnaleźć coś na tyle racjonalnego, by otrząsnąć się z lęku i rozpaczy. Ze strachu przed kolejną stratą chowa swoje ukochane przedmioty do pralki. Wierzy, że metalowy bęben ochroni je przed Bozią, do której zabrani zostali rodzice. Efekty związanej ze stratą bezsilności łączą na zawsze Szymka i jego kolegę Budzika. Ich losy będą się przeplatać nieustannie, w dobrych i złych chwilach, mimo że Szymon zrobi wszystko, by ze świata przynależnego Chojnom uciec. Zarówno fizycznie jak i psychicznie. Tośce nigdy się to nie udaje. Tkwi w swoim małym pełnym rys wszechświecie porzuconej dziewczynki. Pierwsza z nich pojawia się, gdy we wsi płonie stodoła wypełniona ludźmi uciekającymi przed Niemiecką armią. Druga, gdy umiera jej ojciec. Wszystko to dzieje się na początku wojny, która wywraca świat Tośki do góry nogami. To właśnie wydarzenia z tamtego czasu oraz tajemniczy mężczyzna, którego poznała jako młoda dziewczyna determinują jej losy. Kobieta zaczyna bezwiednie powielać błędy matki i żyć według schematu nieszczęścia zarysowanego jeszcze w czasach, kiedy nie mogła sama za siebie odpowiadać. Owa tragiczność losu obojga bohaterów i inne podejście do walki o normalność sprawia, że zestawienie ich życiorysów jest bardzo ciekawe. Całość jest opisywana w charakterystycznym dla Małeckiego nieco onirycznym stylu. I choć momentami zdaje się, że autor opisuje ciągle te same historie, które pojawiły się już w jego poprzednich książkach sens tych opowieści jest nowy, a drobne powtórki w zarysie wydarzeń są tylko potwierdzeniem tego, jak bliskie sobie potrafią być życiorysy przypadkowych osób. Nie zmienia to jednak faktu, że zatrważająca pustka determinująca żywoty bohaterów, niemożność dokonywania zmian i wielkość codziennych tragedii sprawia, że życie zamiast z cudem zaczyna nam się kojarzyć ze śmiertelną chorobą, którą zarażamy się w chwili narodzin. Nie osładza tego wrażenia także trudna, acz ciekawa przyjaźń pomiędzy Szymkiem a Budzikiem, który w dzieciństwie uratował mu życie. Dzieje się tak, ponieważ w ujęciu Małeckiego nawet przyjaźń może prowadzić do bólu i klęski.
Książki Małeckiego słuchałam niczym zaczarowana i przyznaję, że lektor - Andrzej Ferenc swoim głosem podkreślił zarówno oniryczność powieści jak i jej skrywaną głębię. Dlatego też polecam Wam "Rdzę" zarówno w wersji audio jak i papierowej. I choć nie będzie to łatwa czytelnicza wyprawa, myślę że warto ją odbyć. Bo proste życie może być znacznie bardziej skomplikowane niż nam się wydaje.