Pokazywanie postów oznaczonych etykietą audiobook. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą audiobook. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 4 lutego 2018

Przede wszystkim jesteśmy ludźmi, czyli "Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu" Marcina Wójcika

M.Wójcik, "Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu", Wydawnictwo Agora, 2017.

Pisanie tej recenzji to dla mnie twardy orzech do zgryzienia, ponieważ obiecałam sobie, że będę choć częściowo obiektywna. Tylko kiedy ktoś, kto jest tak zaprzysięgłym antyklerykałem jak ja bierze się za lekturę książki o celibacie, może mieć problem z powstrzymaniem emocji. Mimo tego postaram się pójść w ślady autora - Marcina Wójcika i o książce "Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu" napiszę tak rzeczowo i bezstronnie, jak tylko będę potrafiła.
"Celibat. Opowieść o miłości i pożądaniu" to zbiór reportaży dotyczących życia duchownych i aspirujących do tego stanu mężczyzn w Polsce. Bohaterowie opowiadają o swoich przeżyciach bez sprowadzania swojej seksualności do tabu i przyznają się do tego, że celibat jest dla nich wielkim ciężarem, którego większości nie da się udźwignąć. To także opowieść o tych najbardziej skrzywdzonych przez księży łamiących śluby czystości - ich partnerkach i partnerach, kochankach, ich rodzinach i dzieciach, które ze względu na przysięgi ojców przez całe życie będą nosić piętno dziecka duchownego.
Część z nas zdaje się traktować święcenia kapłańskie jako rytuał zamieniający człowieka w pozbawionego ludzkich potrzeb i przywar pretendenta do miana świętego. Tylko w rzeczywistości jest inaczej. Ksiądz proboszcz i to zarówno ten z wielkiego miasta jak i zapomnianej przez wszystkich wsi, tak samo jak my musi jeść i pić, bywa mu zimno, często się wścieka, może być zarówno skąpy jak i hojny, i przede wszystkim odczuwa popęd seksualny. Nie rozumiem, dlaczego Kościół katolicki tak uparcie odbiera swoim kapłanom prawa do tego ostatniego, a w konsekwencji prawa do pełni człowieczeństwa. Nie mi jednak o tym decydować. Aczkolwiek, kiedy przysłuchiwałam się historiom opisywanym przez Marcina Wójcika (tak, znów słuchałam audiobooka), poznałam bezmiar cierpienia ludzi, którzy zadręczają się z powodu wewnętrznej sprzeczności. Zacznijmy od tego, że w moim mniemaniu w książce pojawiły się dwa rodzaje księży. Pierwsi (w mniejszości) starali lub nadal starają się dochować celibatu. Udaje im się to w seminarium, gdzie nikt nie uczy młodych mężczyzn, często nieposiadających wielu doświadczeń seksualnych, jak radzić sobie z własnym popędem. Wytrzymują również wtedy, gdy poznają hierarchów o niejednoznacznych wymaganiach i dowiadują się że ci, którzy ze strachu powiedzą głośno co dzieje się nocami w alumnacie, mogą pożegnać się z seminarium. Po święceniach część z tych mężczyzn żyje w celibacie przez dłuższy czas. Inni dopuszczają się drobnych grzechów w samotności. Do momentu, w którym pojawi się ta jedyna czy ten jedyny i wszystko zaczyna się komplikować. Druga grupa to duchowni z założenia odrzucający celibat. To oni ukrywają przed parafianami partnerki i dzieci, żyją w dziwnych układach z mężczyznami i kobietami, a także dopuszczają się uczestnictwa w orgiach czy zostają pedofilami. Ta grupa zdaje się też traktować bycie księdzem jak zawód, nie jak powołanie. Konieczność ukrywania swojego życia uczuciowego czy seksualnego jest tylko dodatkową niedogodnością. O ile mogłam sobie wyobrazić tego typu podejście u przeciętnego proboszcza, przeraża ono, kiedy dotyczy hierarchów. Tam gdzie brak skrupułów łączy się z władzą dzieją się rzeczy przerażające. Trudno więc dziwić się, że święcenia kapłańskie zdaje się otrzymywać więcej księży wyrachowanych niż powołanych do posługi. Marcin Wójcik nie boi się trudnych tematów. Jego delikatność i wrażliwość sprawiają, że księża opowiadają im o najintymniejszych sprawach. Tak samo jak ich partnerki czy partnerzy. Ludzie, którym odebrano normalne życie, ponieważ pokochali człowieka reprezentującego ten jeden określony zawód. W książce nie brakuje też rozważań na temat zniesienia tego nieludzkiego zakazu. Nie potrafię zrozumieć dlaczego Kościół reprezentujący Boga, znęca się nad swoimi kapłanami. Cóż, głównym argumentem przeciwko zniesieniu celibatu są pieniądze. Dla mnie ważniejsze jest jednak człowieczeństwo, które odbierane jest kapłanom przez ten chory przepis.
Celibat nie jest niczym dobrym. Wręcz przeciwnie, rodzi on tak wielką patologię, że trudno zrozumieć, dlaczego go jeszcze nie zniesiono. Jednak w tej książce chodzi nie tylko o sam celibat, ale i o sylwetki księży, którzy w oczach niektórych za nas przestają być ludźmi. A powinni być jak najbardziej ludzcy. Jeśli chcecie zrozumieć dlaczego, przeczytajcie "Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu". Polecam! 

wtorek, 30 stycznia 2018

Opowieść o walących się światach, czyli "Rdza" Jakuba Małeckiego


J.Małecki, "Rdza", Wydawnictwo Sine Qua Non, 2017.

Książki Jakuba Małeckiego mają to do siebie, że przygnębiają czytelnika, ale on i tak nie może się od nich oderwać. Za "Rdzę" chwyciłam mając tę świadomość i przesłuchałam całego audiobooka w zaledwie kilka dni. I choć przyznam, że melancholijne historie o prostym życiu, targanym nieustannymi przeciwnościami nie należą do opowieści, po które sięgam z chęcią, Małeckiemu z pewnością dam się skusić jeszcze raz.
"Rdza" to dwie przeplatające się historie o ludziach, którzy w jednej chwili stracili niemal wszystko. Szymek, spędzający czas u swoich dziadków we wsi Chojny dowiaduje się, że jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Wszystko, co do tej pory znał rozpada się na kawałki, a prowincja staje się jego nowym, obcym domem. Historia Tosi, babci Szymka, rozpoczyna się w 1939 roku. To właśnie wtedy, we wrześniu wali się jej świat. I to nie tylko dlatego, że nagle, z powodu wojny nie może pójść do drugiej klasy.
Rdzę każdy z nas nosi w sobie. To ten mały kawałek naszej osobowości, który bezpowrotnie skorodował z powodu cierpienia. Zaznają go zarówno Szymek jak i Tosia. I choć w obu przypadkach wygląda ono nieco inaczej jest ono niezmiennie nieznośne i nie da się go ukryć. Życie Szymka na trwale odmienia śmierć rodziców. Niszczy ona nie tylko jego mały dziecięcy świat, zostawiając niemożliwą do zniwelowania pustkę, ale i rzuca cień na całe życie. Chłopak musi sobie poradzić z ciężarem, z którego udźwignięciem mają problem nawet otaczający go dorośli. W tym nieopisanym chaosie trudno mu jednak odnaleźć coś na tyle racjonalnego, by otrząsnąć się z lęku i rozpaczy. Ze strachu przed kolejną stratą chowa swoje ukochane przedmioty do pralki. Wierzy, że metalowy bęben ochroni je przed Bozią, do której zabrani zostali rodzice. Efekty związanej ze stratą bezsilności łączą na zawsze Szymka i jego kolegę Budzika. Ich losy będą się przeplatać nieustannie, w dobrych i złych chwilach, mimo że Szymon zrobi wszystko, by ze świata przynależnego Chojnom uciec. Zarówno fizycznie jak i psychicznie. Tośce nigdy się to nie udaje. Tkwi w swoim małym pełnym rys wszechświecie porzuconej dziewczynki. Pierwsza z nich pojawia się, gdy we wsi płonie stodoła wypełniona ludźmi uciekającymi przed Niemiecką armią. Druga, gdy umiera jej ojciec. Wszystko to dzieje się na początku wojny, która wywraca świat Tośki do góry nogami. To właśnie wydarzenia z tamtego czasu oraz tajemniczy mężczyzna, którego poznała jako młoda dziewczyna determinują jej losy. Kobieta zaczyna bezwiednie powielać błędy matki i żyć według schematu nieszczęścia zarysowanego jeszcze w czasach, kiedy nie mogła sama za siebie odpowiadać. Owa tragiczność losu obojga bohaterów i inne podejście do walki o normalność sprawia, że zestawienie ich życiorysów jest bardzo ciekawe. Całość jest opisywana w charakterystycznym dla Małeckiego nieco onirycznym stylu. I choć momentami zdaje się, że autor opisuje ciągle te same historie, które pojawiły się już w jego poprzednich książkach sens tych opowieści jest nowy, a drobne powtórki w zarysie wydarzeń są tylko potwierdzeniem tego, jak bliskie sobie potrafią być życiorysy przypadkowych osób. Nie zmienia to jednak faktu, że zatrważająca pustka determinująca żywoty bohaterów, niemożność dokonywania zmian i wielkość codziennych tragedii sprawia, że życie zamiast z cudem zaczyna nam się kojarzyć ze śmiertelną chorobą, którą zarażamy się w chwili narodzin. Nie osładza tego wrażenia także trudna, acz ciekawa przyjaźń pomiędzy Szymkiem a Budzikiem, który w dzieciństwie uratował mu życie. Dzieje się tak, ponieważ w ujęciu Małeckiego nawet przyjaźń może prowadzić do bólu i klęski.
Książki Małeckiego słuchałam niczym zaczarowana i przyznaję, że lektor - Andrzej Ferenc swoim głosem podkreślił zarówno oniryczność powieści jak i jej skrywaną głębię. Dlatego też polecam Wam "Rdzę" zarówno w wersji audio jak i papierowej. I choć nie będzie to łatwa czytelnicza wyprawa, myślę że warto ją odbyć. Bo proste życie może być znacznie bardziej skomplikowane niż nam się wydaje.

środa, 24 stycznia 2018

Każda kobieta ma to coś..., czyli "Kaprysik. Damskie historie" Mariusza Szczygła

M. Szczygieł, "Kaprysik. Damskie historie", Wydawnictwo Agora, 2017.

Czy mężczyzna może pisać o kobietach w sposób celny i zabawny, ale tak, aby nikogo nie wyśmiać i nie urazić? Czy mężczyzna może przedstawić szereg kobiecych historii, które być może zawierają pewne kaprysy i dziwactwa, ale stawiają kobiety w takim świetle, że bohaterki tych opowieści wydają się nam osobami wręcz przesympatycznymi? Tak. Pod warunkiem, że tym mężczyzną jest Mariusz Szczygieł. Zbiór jego krótkich reportaży o kobietach zatytułowany "Kaprysik. Damskie historie" zauroczył mnie zarówno formą jak i treścią.
Kobiety potrafią czarować osobowością i zaznaczać swoje miejsce w społeczeństwie nawet przy pomocy drobnych, niemal nic nieznaczących nawyków. Właśnie nad tymi drobnostkami pochyla się w swoich reportażach Mariusz Szczygieł. Poznajemy więc historię dwóch przyjaciółek, które korespondowały ze sobą przez niemal całe życie, mimo że nie dzieliła ich duża odległość. Możemy przeczytać opowieść o tajemniczej liście kobiet znalezionej w jednej ze stołecznych kawiarni. Dowiadujemy się o istnieniu Janiny Turek, która przez lata dokumentowała to, co innym wydaje się całkowicie nieistotne. I choć kobiety nie są jedynymi bohaterkami reportaży Szczygła, z pewnością właśnie one kreują przedstawiony w nich świat.
Zabrzmi to banalnie, ale reportaże Mariusza Szczygła dobrze się czyta. Dobrze się też ich słucha. Szczególnie w interpretacji autora, która nadaje tekstom dodatkowego wymiaru. "Kaprysik", choć jest zbiorem reportaży, nie porusza tematów ważkich i przygnębiających. Skupia się raczej na rzeczach ciekawych i osobliwych, które nie są bardziej niefartowne niż przeciętny ludzki żywot. I przypuszczalnie właśnie dzięki tej pozornej normalności, czy też sytuowaniu się w granicach normy "Kaprysik" aż tak bardzo wciąga czytelnika. Wyciąga bowiem wszystkie nasze ukrywane dziwactwa, które albo chronimy przed światłem dziennym, albo dzielimy się nimi jedynie z najbliższymi. Tak było, chociażby, w przypadku Janiny Turek, kobiety na wskroś przeciętnej, mającej jednak bardzo nietypowe hobby. Otóż spisywała ona w dziesiątkach zeszytów to, co przydarzyło jej się każdego dnia. Nie skupiała się jednak na własnych przemyśleniach, ale tym, ile razy każdego dnia ktoś ukłonił się na ulicy, albo co danego dnia jadła. Owa osobliwa kronika jest tworem ciekawym i zastanawiającym. Szczygieł pozwala sobie na snucie związanych z tym hipotez, analizując jaki pani Janina mogła mieć cel w tym całym spisywaniu. Te dywagacje, pojawiające się w niemal każdym z reportaży, nadają całości smaku i podkreślają to, co w całym cyklu zdaje się najważniejsze - urok normalności, ludzkich nawyków i przyzwyczajeń. To, co najnormalniejsze lub odrobinę dziwaczne wydaje się nam często ważniejsze niż wielkie sprawy świata. "Kaprysik" między wierszami, nadaje sens takim drobnostkom. I to bez względu na to, czy są to poszukiwania związane z tajemniczą listą kobiet, na której znalazły się tak znamienite postaci jak Hanna Krall, czy opowieść o życiorysie polskiej aktorki nominowanej do Oskara. Ponieważ każde życie jest taką drobną historyjką, kaprysem w odmętach świata. I w każdym z nas można znaleźć temat na reportaż.
"Kaprysik. Damskie historie" Mariusza Szczygła to niespełna cztery godziny słuchania. Przypuszczam, że lektura zajęłaby jeszcze mniej. Nie zmienia to jednak faktu, że dawno nic nie wzbudziło we mnie takiej ciekawości związanej z anonimowymi ludźmi obok (i to nie w kontekście plotkarskim), jak ten zbiór reportaży. Polecam go Wam z całego serca. Czas się uśmiechnąć do własnych dziwactw.

sobota, 20 stycznia 2018

Baśń i bajka to nie to samo, czyli "Grimm City. Wilk!" Jakuba Ćwieka

J.Ćwiek, "Grimm City. Wilk!", Wydawnictwo Sine Qua Non, 2016.

Disney wmówił nam, że baśnie to słodkie historyjki o księżniczkach, które zawsze odnajdują swojego księcia. Jednak jeśli przyjrzymy się oryginalnym historiom, spisanym przez braci Grimm, przekonamy się, że prędzej mogły przyprawić dzieci o koszmary niż o spokojny sen. Między innymi do tych wersji baśni nawiązuje świat wykreowany przez Jakuba Ćwieka w "Grimm City. Wilk!". 
Miasto Grimm to spowita pyłem i brudem metropolia umieszczona na cielsku olbrzyma. Tamtejszy klimat nie sprzyja nie tylko płucom, ale i uczciwemu życiu. Wszelkiego rodzaju gangsterzy, bogacze i rzezimieszki trzęsą miastem, w którym zwykli śmiertelnicy starają się po prostu przeżyć. Jednym z takich niewiniątek jest Alfie - przegrany muzyk. W wyniku nieprzyjemnego zbiegu okoliczności musi zastąpić swojego współlokatora, kierowcę taksówki, podczas pracy. Nawet nie wyobraża sobie w jak wielką aferę się przez to wplącze. Szczególnie, że nowy gracz na przestępczej scenie miasta rozpoczyna walkę o wpływy. 
Za audiobooka książki Ćwieka sięgnęłam, bo chciałam poprawić sobie humor. Dotychczas znałam tego pisarza głównie z serii o Kłamcy, więc wydawał się idealnym wyborem. Jednak słuchając opowieści o Grimm City zamiast śmiać się zanurzałam się w klimacie rodem z "Sin city" Roberta Rodrigueza. Nie żałuję. Tajemnicze historie i gangsterskie porachunki naprawdę mnie wciągnęły. Choć w pewnych aspektach, jeśli dobrze znało się oryginalne wersje baśni, łatwo było przewidzieć, co stanie się za chwilę. Bardziej zainteresował mnie jednak świat wykreowany przez autora, który, jak zwykle u Ćwieka, czerpie z kultury i popkultury pełnymi garściami. Mamy więc ponure miasto, trochę przypominające hybrydę hardkorowej wersji Katowic z Ameryką lat dwudziestych. Jest brudne, skrajnie seksistowskie i pełne bezwzględnych ludzi gotowych zdeptać innych jak robaki. Jego mieszkańcy odczuwają wobec niego wstręt każdego dnia, kiedy muszą przebijać się przez ulice, na których nie da się oddychać i które w każdej chwili mogą zostać zasypanie niewyobrażalną ilością pyłu. Ciekawa jest też panująca w świecie Grimm City religia oparta na pierwotnych krwawych wersjach baśni.Według tamtejszych wierzeń każdy opowiada swoją, specyficzną historię. Jest to interesujące szczególnie dlatego, że część opowieści z przeszłości, które poznajemy swoją fabułą naprawdę przypominają znane baśnie, choć zmodyfikowane, a postaci takie jak Jaś i Małgosia dorosły i lepiej lub gorzej radzą sobie z życiem. To właśnie baśń napędza tę książkę, nadaje Grimm City charakteru. Bo o głównym bohaterze nie można tego powiedzieć. Afie z założenia jest nieudacznikiem i przeciętniakiem. Jego życiem rządzi przypadek. I to właśnie on sprawia, że znajduje sojuszników wśród prawdziwych miejskich graczy, takich jak agent McShane czy prowadzący śledztwo Evans, a także gangster Dargosavlij. Dzięki ich przewodnictwu Alfiemu udaje się zachowywać życie w najmniej odpowiednich okolicznościach. Jednak moją ulubioną bohaterką jest Palla Di Neve - młoda dziennikarka, która radzi sobie znacznie lepiej niż starzy wyjadacze w świecie sytuującym kobiety, jako istoty podrzędne. Sposób, w jaki manipuluje mężczyznami i uciera im nosa pokazuje jednoznacznie, że w dziennikarstwie liczy się talent i umiejętności, a nie płeć. Wojna o wpływy opisywana z perspektywy tych bohaterów nie tylko wciąga, ale i pozwala zrozumieć, że niczyja historia nie może istnieć osobno, a w bajka to nie zawsze opowiastka o triumfie dobra nad złem.
"Grimm City. Wilk!" może i nie wciąga tak jak Sin City, ale to ciekawa opowieść, która może ubarwić nam długie, zimowe wieczory. Historii kryminalnej nie można niemal nic zarzucić, a mroczny, baśniowy świat to gratka dla każdego, kto lubi w książkach znajdować odwołania do innych dzieł kultury. Ja chętnie dam się porwać drugiej części historii o tym ponurym miejscu. 

środa, 10 stycznia 2018

Zło: nieprzewidywalne i zaślepione, czyli "Bestia. Studium zła" Magdy Omilianowicz

M.Omilianowicz, "Bestia. Studium zła", Wydawnictwo Od Deski do Deski, 2016

Pierwszy raz książka sprawiała, że sparaliżował mnie strach. I to nie raz. "Bestia. Studium zła" mroziła krew w żyłach niemal nieustannie. W swoim reportażu z fragmentami fikcji literackiej napisanym w serii Na F/Aktach wydawnictwa Od Deski do Deski Magda Omilianowicz opisuje bowiem człowieka, który nie odróżnia dobra i zła do tego stopnia, że zbrodnia niemal myli mu się z zabawą.
Leszek Pękalski, zwany "wampirem z Bytowa" przyznał się do 67 morderstw. Nie wiadomo, ile ich naprawdę popełnił. Skazano go za jedno. Autorka przybliża jego postać, ukazuje korzenie, analizuje wydarzenia, które mogły ukształtować go jako zbrodniarza, poszukuje motywów i stara się zrozumieć jego postępowanie. Część książki to przerażające monologi Pękalskiego, który opowiada o swoich zbrodniach dokładnie tak jak mógłby mówić o obiedzie czy zmianie miejsca zamieszkania. Całość oparta jest na aktach, wypowiedziach skazanego oraz osób mających z nim do czynienia.
Książki Omilianowicz słuchałam i być może to po części dzięki interpretacji Krzysztofa Czeczota treść tak bardzo mną wstrząsnęła. Jestem jednak pewna, że sama postać Pękalskiego jest głównym źródłem mojego strachu. Tragiczne połączenie traumatycznego dzieciństwa, cech psychopatycznych i niepełnosprawności intelektualnej sprawiło, że wampir z Bytowa niezdolny jest do odróżniania dobra od zła. W jego świecie zdaje się istnieć jedynie przyjemność i niedogodność. Do pierwszego dąży, drugiego unika. Ponadto z racji owego połączenia przez wiele lat nikt nie postrzegał Pękalskiego jako potencjalnego mordercy. Był jedynie "ciapą", "sierotą", "fajtłapą". Zamiast strachu wzbudzał litość. Jednocześnie nikt nigdy nie nauczył go jak radzić sobie z popędami. Dlatego, niczym zwierzę, po prostu, spełniał swoje zachcianki bez większego zastanowienia, ukrywając się jedynie w minimalnym stopniu. Trudno powiedzieć, czy miał szczęście, czy działał na tyle chaotycznie, że wykrycie go przez lata było niemożliwe. Pękalski utwierdzał się więc w swojej bezkarności i pozbawiał życia dziesiątki osób. Książka Omilianowicz nie mówi jednak o samych zbrodniach. Dowiadujemy się o niezwykle trudnym dzieciństwie. O tym, że Pękalski, często cierpiący głód, miał zawsze nieposkromiony apetyty. A także o szwagrze, który być może mógł powstrzymać zbrodniarza, ale połasił się na siedemset złotych. Autorka pokazuje w Bestii" dwa oblicza mordercy: niepełnosprawnego intelektualnie sierotę Leszka - wiecznie głodnego biedaka szukającego współczucia i pomocy oraz wyrachowanego, leniwego wampira z Bytowa, zdolnego do zabicia kogoś tylko dlatego, że śmiał się z jego nienaturalnego zachowania. Omilianowicz jest niezwykle wręcz obiektywna, zbiera opinie ludzi, którzy znali Pękalskiego, stara się znaleźć w nim pozytywy, ale niemal nikt nie potrafi powiedzieć o nim nic jednoznacznie dobrego. W najlepszy wypadku zbrodniarz był wobec kogoś neutralny. Jednak każdy, kto przebywał z nim choć odrobinę dłużej zauważał, że Pękalski wykorzystywał swoją słabość by wzbudzać litość i manipulował ludźmi, oszukując ich i wyzyskując ich dobroć.
Trudno mi pojąć, że tacy ludzie jak Pękalski mogą chodzić po świecie. Trudno mi nawet nazwać takiego zbrodniarza człowiekiem. Wampir z Bytowa jako morderca złamał wszystkie stereotypy, pokazując, że można popełniać najgorsze przewinienia, będąc biednym, niepełnosprawnym intelektualnie sierotą. I choć odkąd wysłuchałam tej książki Pękalski i możliwość wypuszczenia go na wolność wzbudzają we mnie strach, uważam, że takie lektury jak "Bestia. Studium zła" są nam bardzo potrzebne. Uświadamiają, że zło może czaić się w każdym. A kiedy napisane są po mistrzowsku, tak jak książka Omilianowicz, można je tylko z całego serca polecić.

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Amerykańskie podróbki, czyli Neil Gaiman i jego "Amerykańscy bogowie"

N.Gaiman, "Amerykańscy bogowie, tłumaczenie P.Braiter, Wydawnictwo Mag, 2016.

"Amerykańscy bogowie" Neila Gaimana to dla wielu powieść kultowa. Ja usłyszałam o niej przypadkiem, kiedy promowano serial nakręcony na jej kanwie. Cóż, przyznaję bez bicia, że fantastyka od lat nie leży w zakresie moich ścisłych książkowych zainteresowań. Pomyślałam jednak, że może warto obejrzeć serial, a hołduje zasadzie "najpierw książka, potem ekranizacja", więc znalazłam na Storytel audiobooka i zabrałam się do słuchania. Zajęło mi to siedemnaście dni, mimo że średnio wysłuchuję jedną książkę tygodniowo.
Cień po kilku latach w więzieniu ma wreszcie wyjść na wolność. Jednak nie wszystko idzie po jego myśli. Tuż przed opuszczeniem zakładu karnego dowiaduje się, że jego ukochana żona - Laura, zginęła w wypadku samochodowym. Wszystko wskazuje na to, że przed śmiercią go zdradzała. Oszołomiony mężczyzna tuż po wyjściu na wolność spotyka tajemniczego pana Wednesdaya, który zdaje się czekać na Cienia. Podstępem zatrudnia go w charakterze ochroniarza i wprowadza w przedziwny, szykujący się na wojnę świat.
Być może miałam zbyt wygórowane oczekiwania, ale opowieść Gaimana wydała mi się, po prostu, nudna. Zwroty akcji były przewidywalne, a większość fabuły, ze względu na źródła mitologiczne, łatwa do odgadnięcia. Przyznaję jednak, że całość miała swoje dobre strony. W książce pojawiły się bowiem mniej znane bóstwa słowiańskie - Czernobog, czy siostrzane Zorze, które przynajmniej na początku mogły mnie jeszcze czymś zaskoczyć. Potem ich związek z innymi, lepiej znanymi mi mitologiami stał się na tyle czytelny, że wiedziałam, czego się po nich spodziewać. Mało intrygujące są również serwowane przez Gaimana tajemnice - jedynie laik, który z mitologią nie ma nic wspólnego, nie domyśli się od razu kim jest niby tajemniczy pan Wedensday i inni bohaterowie. A na temat tego, jak kreacja tego bohatera nie zgadza się z wyobrażeniem, jakie mam na jego temat, można napisać całą książkę. Ograniczę się to tego, że Wednesdayowi bliżej do knującego niezrozumiałe gierki Donalda Trumpa niż do prawdziwego, pełnokrwistego wikinga z krukami na ramieniu. Jedyną interesującą postacią wydaje się być sam Cień - zawikłany w swojej beznadziei i niemożności wyboru sługa. Mimo kryminalnej przeszłości ma w sobie więcej przyzwoitości niż jakiekolwiek bóstwo i choć jego głównym celem zdaje się być przetrwanie, stara się postępować słusznie i zrozumieć swoją rolę w pokręconym świecie, do którego trafił. Owo poszukiwanie jest dla mnie jedynym interesującym wątkiem całej opowieści, który, niestety, nie został rozwiązany w satysfakcjonujący czytelnika sposób. Jeśli chodzi o pomysły - interesujący wydał mi się tylko jeden. Mianowicie wykreowanie nowoczesnych, współczesnych nam bóstw. Pieniądze, sława czy elektronika stają się dla nas tak ważne, że rzeczywiście możemy przyrównać je do bogów. W pewnym sensie, tak jak dawne politeistyczne bóstwa spełniają one funkcję użytkową. Wydaje mi się jednak, że są to postacie niewyraźnie nakreślone, przez co nieautentyczne. Służą bardziej jako proteza wroga niż ktoś, kto rzeczywiście może wzbudzać strach.
Po wysłuchaniu "Amerykańskich bogów" z pewnością nie sięgnę po serial. Jak dla mnie ta książka to bank zmarnowanych pomysłów i spłaszczonych postaci. Jeden Cień jej nie uratuje. Dlatego, jeśli tak jak ja nie uważacie Gaimana za kultowego autora, nie czytajcie tej powieści - czas można zmarnować na przynajmniej sto o wiele ciekawszych sposobów.

niedziela, 26 listopada 2017

Gawęda, której odjęto brutalność, czyli "Mitologia nordycka" Neila Gaimana

N.Gaiman, "Mitologia nordycka", tłumaczenie P.Braiter, Wydawnictwo MAG, 2017.

Mitologię nordycką chciałam poznać od bardzo dawna, ale zawsze brakowało mi na to czasu. Problemem była też dostępność - długo nie mogłam znaleźć książki, która opowiedziałaby mi mity skandynawskie w przystępny sposób, tak jak kiedyś Parandowski przybliżył mi historie bogów starożytnych Greków i Rzymian. Sięgnęłam, co prawda, po "Eddę poetycką", ale choć nie mogłam odmówić jej uroku, przyznaję bez bicia, że mity opowiadane w formie pieśni to nie moja bajka. Dlatego też, kiedy w podpowiedziach na Storytel znalazłam "Mitologię nordycką" Neila Gaimana, postanowiłam wysłuchać jego wersji tych opowieści. I mam ambiwalentne odczucia.
Trudno opisać fabułę "Mitologi nordyckiej" Gaimana. Jest to bowiem autorska wariacja na temat historii znanych powszechnie od lat. Dzięki książce, utrzymanej w tonie gawędy przy ognisku, poznajemy opowieści o dziejach Thora, Lokiego, Odyna czy Frei oraz innych Asów i Wanów. Przeżywamy ich przygody związane z olbrzymami i innymi przedziwnymi stworami oraz to, co doprowadziło do nieuchronnego końca - Ragnaroku. Całość jest raczej wyborem mitów niż w pełni spójną opowieścią  i daje czytelnikowi namiastkę wierzeń wikingów.
Książka Gaimana nie spełniła moich oczekiwań. Nie wiem, czy jest to wina samej publikacji, czy tego, czego od niej wymagałam, ale postaram się wyjaśnić swój punkt widzenia. Otóż, mitologia nordycka została już tyle razy przetworzona literacko, a jej wątki zaadaptowane w innych działach kultury, że chcąc nie chcąc, każdy z nas ma o niej jakiekolwiek pojęcie. Mam je i ja. Niestety, albo stety, ostatnio przefiltrowałam je przez pryzmat serialu "Wikingowie", więc w moich oczach mity nordyckie to nie tylko pasjonujące, ale i bardzo krwawe historie. I tu pojawia się mój problem z "Mitologią nordycką" Gaimana - drogi autorze, to są bajki dla dzieci. Owszem, przyznaję, we wstępie do tego zbioru opowieści autor zaznaczył, że stworzył zbiór historii do opowiadania przy ognisku i być może uszczknął z nich odrobinę brutalności, ale ja mam wrażenie, że to jakoś nie przystoi. Świat wikingów był jaki był, odzieranie go z krwi jest równie autentyczne (nawet w przypadku mitów) jak twierdzenie, że w średniowieczu każdy brał prysznic dwa razy dziennie. Jeśli jednak oderwę się od swoich oczekiwań, muszę stwierdzić, że wybór mitów autorstwa Gaimana to zbiór całkiem ciekawych i barwnych historii, które warto poznać, chociażby po to, by śledzić ich tropy w różnych dziełach kultury. Kilka dni po wysłuchaniu tej książki miałam przyjemność oglądać film: "Thor: Ragnarok" i muszę stwierdzić, że scenarzystom dość mocno pokręciła się genealogia. Gdyby nie Gaiman, pewnie bym tego nie zauważyła. I owszem, analogia mitologii i filmów o Thorze jest najprostszą z możliwych, ale wierzcie mi, że można je znaleźć w bardzo wielu książkach fantasy, zarówno polskich, jak i zagranicznych. Bogami, którzy najczęściej pojawiają się w opowieściach Gaimana są Thor, Loki i Odyn. Niewątpliwie każdy z nich ma swój urok. Thor jest niemal niepokonanym wojownikiem, ale i nieco tępym mięśniakiem. Loki, owszem, góruje nad wszystkimi sprytem, ale jest też dowcipnisiem, któremu zdarza się przekraczać wszelkie granice przyzwoitości za co płaci często wysoką cenę. Natomiast Odyn wydaje się mądrym i potężnym władcą, który zapłacił wiele za swoje przymioty. Historie o nich wydają się wciągać ze względu na swego rodzaju autentyzm postaci i ich wewnętrzne słabości. Forma, na jaką postawił Gaiman, ma w sobie wiele z gawędy - w przypadku audiobooka miało to sporo uroku. Choć z lektorem miałam mały problem. Był nim Zbigniew Zamachowski i mam wrażenie, że jego głos nadał całości jeszcze bardziej bajowy wymiar. I gdzieś z tyłu mojej głowy czaiła się myśl, że wszystkie te historie opowiada mi bard Jaskier. W końcu Zamachowski grał go w serialu o Wiedźminie, o którym wszyscy pragniemy zapomnieć. Jednak miało to pewien specyficzny urok, choć przyznam, że radosna gawęda o końcu świata obu panom, przynajmniej w moim mniemaniu, nie wyszła.
"Mitologia nordycka" Neila Gaimana to z pewnością dobry i przystępny sposób na zapoznanie się z historiami, na których opierały się wierzenia dawnych Skandynawów. Jeśli oczekujecie porcji ciekawej gawędy, z pewnością nie będziecie zawiedzeni. Ale jeśli łakniecie krwawej autentyczności - poszukajcie innych źródeł.

piątek, 17 listopada 2017

Nie ma nic bardziej trującego niż polskie miasteczko, czyli "Czarna" Wojciecha Kuczoka

W.Kuczok, "Czarna", Wydawnictwo Od Deski do Deski, 2017.

Za serią "Na F/Aktach" Wydawnictwa Od Deski Do Deski stoi, moim zdaniem, genialny zamysł. Czy może być coś lepszego niż prawdziwe historie przefiltrowane przez emocje i pomysłowość pisarza? Wystarczy spojrzeć na "Inną duszę" Łukasza Orbitowskiego, by stwierdzić, że "raczej nie". Z kolei "Czarna" Wojciecha Kuczoka, której miałam okazję wysłuchać w interpretacji Edyty Olszówki, tylko potwierdza tę tezę. 
Tytułowa Czarna to małe miasteczko. Żyje w nim Jeremi - jeden z najbardziej poważanych obywateli, stateczny mąż i ojciec, którego oczkiem w głowie jest najmłodsze z dzieci - syn Pawełek. Mieszka tam też Maryśka - nauczycielka rozpaczająca po utraconej wolności. Udało jej się wyrwać z Czarnej do wielkiego miasta, jednak konieczność opieki nad chorym ojcem zmusiła ją do powrotu. Ojciec umarł, a ona utknęła w małym mieście z toksyczną matką bez krztyny bliskości i miłości. Z tej samotności wdaje się w romans z Jeremim. Od początku jednak wiadomo, że to nie może się udać. Oboje nie tylko oczekują od siebie czegoś innego, ale i bardzo szybko zaczynają być poddawani osądom miasteczka.
Specyficzną cechą niektórych książek z serii "Na F/Aktach" jest to, że znamy zakończenie. Sprawy opisywane przez pisarzy są na tyle głośne, że trudno znaleźć kogokolwiek, kto o nich nie słyszał. Od początku więc większość czytelników wie kto kogo zabije. Nie wiemy jednak dlaczego. I to jest dla autora największym polem do popisu. A Kuczokowi trzeba przyznać, że analizą motywów postaci zajął się po mistrzowsku. Znając sytuację, w której żyli bohaterowie ma się wrażenie, że dużo bardziej winne jest miasteczko niż rzeczywisty sprawca. I tutaj dochodzimy do sedna. Historia Jeremiego i Maryśki to romans jak ich wiele. Żonaty mężczyzna ma dość swojej żony, która po kilku porodach nie jest ani taka piękna ani tak radosna jak kiedyś. Znudziła mu się też z kilku innych powodów. Nie ma jednak zamiaru od niej odchodzić. Małżeństwo, przynajmniej na polskiej prowincji, jest zazwyczaj tworem wygodnym - ma się gosposię za darmo, a także status pana i władcy w gratisie. Jeremi potrzebuje rozrywki, więc decyduje się na romans. Choć jest atrakcyjną partią - właścicielem tartaku i lokalną szychą, nie ma zbyt wielkiego wyboru. Po krótkiej selekcji lokalnych panien typuje Maryśkę - ponieważ jest wolna, młoda i trochę nie pasuje do otoczenia. Trafia na podatny grunt - kobieta jest dręczona przez matkę, która za wszelką ceną pragnie wpisać córkę we własne schematy. Czarna jest mała, Maryśka nie ma szans na ucieczkę od rodzicielki. Tkwi więc w nieprzyjaznym domu, zamknięta w czterech ścianach i samotna. Jeremi wydaje jej się szansą na zmianę beznadziejnego losu. I dlatego się w nim zakochuje. Nie wie, że ta miłość będzie ją tyle kosztować. Miasteczko jest bezlitosne. Łatwo ocenia i piętnuje. Miasteczkiem żądzą mężczyźni. I choć to kobiety głównie oceniają, robią to według patriarchalnych standardów. Żonaty mężczyzna ma romans, więc możliwość jest tylko jedna - ta złośliwa lafirynda, która nie wie, gdzie jej miejsce, musiała zamieszać mu w głowie. Łatwo jest oceniać. Szczególnie, jeśli świat widzi się w czarno-białych barwach. Łatwo jest oceniać, kiedy nie ma nic innego do roboty. Łatwo jest oceniać, skoro oceniają wszyscy. Łatwo jest oceniać, kiedy wszyscy wokół żyją według tego samego schematu. Rozumiem Maryśkę, bo wiem, jak działają małe polskie miasteczka - jak piętnują tych, którzy myślą inaczej, wyglądają inaczej, czy negują to, co robią wszyscy. Kuczokowi udało się pokazać niuanse tej chorej sytuacji. Nie odpuszcza nikomu. Daje nam niemal na tacy wady wszystkich bohaterów. Obrywa się zarówno Maryśce i Jeremiemu, jak i ich bliskim i znajomym. Przede wszystkim obrywa się Czarnemu. Tym wszystkim pozornie anonimowym ludziom, tworzącym toksyczny kolektyw. Udaje się to dzięki stylowi jakim napisano tę książkę. Jeśli przyjrzeć się temu bliżej, można stwierdzić, że to powieść stworzona ku czci języka. Nie jest on prosty ani przyjemny. Każdy z bohaterów dostaje własny głos, często pełen obrzydliwości, dosadny i oceniający. Pod tym kątem, jak i pod każdym innym książka ta jest majstersztykiem. I choć zazwyczaj ambitną literaturę wolę czytać, a nie jej słuchać, niezmiernie cieszę się, że "Czarną" pochłaniałam w formie audiobooka. Głos lektorki pozwolił tej opowieści wybrzmieć, nadał jej dodatkowego charakteru, uwrażliwił na poszczególne style wypowiedzi. Przeczytajcie choć fragment tej książki na głos, a zrozumiecie o czym mówię. W "Czarnej" rozpacz i odrzucenie miesza się z nadzieją, beznadzieja z wrogością i ułudą. To tygiel uczuć i emocjonalnych obciążeń, które prędzej czy później muszą doprowadzić do tragedii.
Dawno nie czytałam, czy też nie słuchałam tak dobrej książki. Dzięki Kuczokowi można się przekonać, ile staranne konstruowanie języka może dać literaturze. Dowiedzieć się na ile emocje mogą zostać zawarte w słowach i dlaczego sztywne zasady i ślepe podążanie za irracjonalnymi regułami stworzonymi przez przepełnioną wrogością społeczność mogą doprowadzić do tragedii. 

wtorek, 7 listopada 2017

Nieskazitelność to tylko tarcza, czyli "Łowcy głów" Jo Nesbø

J. Nesbø, "Łowcy głów", tłumaczenie I. Zimnicka, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2012.

Kto nie czytał jeszcze ani jednej książki Jo Nesbø? Ja. Udało mi się jednak wysłuchać audiobooka "Łowców głów" i przyznam, że moje pierwsze spotkanie z tym wychwalanym pod niebiosa autorem kryminałów, mogę uznać za całkiem udane. Owszem, książka ma swoje niedociągnięcia i pewną irytującą bohaterkę, ale tempo akcji sprawia, że nie ma nawet kiedy na nią narzekać.
Roger Brown jest, w swoim mniemaniu, najlepszym headhunterem w Norwegii. Niestety, mimo swoistego prestiżu i uznania, jego zarobki nie są w stanie sprostać wszystkim wymaganiom przywykłej do luksusu pani Brown. Dlatego też, po godzinach łowca głów zajmuje się kradzieżą dzieł sztuki i ich sprzedażą na czarnym rynku. Kiedy w jego zasięgu pojawia się, uznawany dotąd za zaginiony, obraz Rubensa, który mógłby zaradzić wszystkim problemom finansowym, headhunter zaczyna snuć plan jego zdobycia. Nie spodziewa się jednak, że tym razem trafi na godnego przeciwnika.
Cieszę się, że zapoznałam się z tą powieścią w formie audiobooka. Są ku temu dwa powody - narracja pierwszoosobowa i lektor - Krzysztof Gosztyła. Właśnie to zestawienie nadaje książce moc. Mimo że nie przepadam za historiami opowiadanymi ustami głównego bohatera, ta przypadła mi do gustu ze względu na ironiczny monolog Browna i sposób w jaki był czytany. Nie wiem, czy w innej interpretacji, czy też na papierze, byłabym tak samo zaintrygowana tą płynącą w niesamowitym tempie historią. A trzeba przyznać, że ma ona kilka dobrych stron. Przede wszystkim kreacja głównego bohatera. Roger Brown nie ma nic wspólnego z typowym macho. Jest niskiego wzrostu i ma z tego powodu kompleksy. Dysonans w jego życiu wywołuje także stosunek do ojca, któremu headhunter zarzuca zbyt niskie pochodzenie. Kiedy spojrzymy na wyrytą w świadomości Browna niższość, trudno nam się dziwić, że tkwi przy swojej pięknej, aż nieznającej wartości pieniądza żonie i stara się spełniać wszystkie jej zachcianki, bez względu na konsekwencje. Pani Brown, choć nie da się jej lubić i wydaje się mało realna nadaje książce specyficznego kolorytu - trudno sobie wyobrazić kogoś tak bardzo oderwanego od rzeczywistości i naiwnego. Nie wiem czym ta słodka dziewczynka w średnim wieku zaczarowała Rogera Browna, ale zapewniam, że jego przywiązanie, mimo ciągłych wybryków małżonki, jest wręcz niedorzeczne. Największy wpływ na fabułę ma jednak antagonista tytułowego łowcy głów, który w przeciwieństwie do głównego bohatera, ma wiele wspólnego z postaciami z filmów akcji i przeszkolenie w służbach specjalnych za sobą. To dzięki niemu mamy w książce do czynienia ze specyficzną walką dwóch inteligentnych mężczyzn, z których jeden jest trochę lepiej przeszkolony, a drugi odrobinę sprytniejszy. Jak skończy się tak historia zrodzona z troski o spełnianie zachcianek rozrzutnej żony? Tego możecie się dowiedzieć sami, zapoznając się z książką.
"Łowcy głów" to wciągająca i emocjonująca historia, która może nie wiele wnosi do naszego życia, ale z pewnością pozwoli na miłe spędzenie kilku godzin. Dzięki tej pozycji, swoje pierwsze spotkanie z Jo Nesbø uznaję za udane. A jeśli możecie i lubicie - zamiast czytać, posłuchajcie tej książki. Ironiczna historia Rogera Browna doskonale brzmi, kiedy opowiada ją Krzysztof Gosztyła.

czwartek, 2 listopada 2017

Książka, która śmieszy zamiast mrozić krew w żyłach, czyli "Osiemnaście stopni poniżej zera" Stefana Ahnhema

S.Ahnhem, "Osiemnaście stopni poniżej zera", tłumaczenie E.Wojciechowska, Wydawnictwo Marginesy, 2017.

Do pisarstwa Ahnhema mam stosunek ambiwalentny. Byłam niemal zachwycona jego pierwszą powieścią z cyklu o Fabianie Risku zatytułowaną "Ofiara bez twarzy" i rozczarowana "Dziewiątym grobem". "Osiemnaście stopni poniżej zera" uznaje za ostatnią szansę, jaką dałam temu autorowi. Na kolejną nie ma szans.
Podczas pościgu w szwedzkim Helsinborgu jedno z aut wpada do basenu portowego. Po jego wyłowieniu i bliższych oględzinach okazuje się, że kierowca nie żył już od kilku tygodni i był znaczącą personą w świecie IT. Policja rozpoczyna emocjonujące śledztwo, w którym co rusz pojawiają się nowe ofiary. Tymczasem Fabian Risk stara się uzdrowić stosunki rodzinne, co nie idzie mu za dobrze. Jego syn po raz pierwszy się zakochuje przez co coraz bardziej oddala się od rodziców, a żona jest skupiona, przede wszystkim, na swojej artystycznej karierze. Trudno się więc dziwić, że śledczy odnajduje odskocznię w nowej sprawie. W międzyczasie jego duńska koleżanka Dunia zmaga się z represjami ze strony byłego szefa, który zamyka przed nią wszystkie drzwi do kariery. Mimo tego, policjanta trafia na trop przedziwnej szajki.
"Osiemnaście stopni poniżej zera" to pełen wartkiej akcji kryminał. Niestety, zamiast napięcia wzbudził we mnie śmiech. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem szaleńcem, którego bawią ludzie zamarzający na śmierć - po prostu ilość naciąganych faktów w tej książce była tak wielka, że z dwojga złego uznałam, że lepiej śmiać się niż płakać. A najgorsze jest to, że nie mogę nikomu zdradzić źródła irracjonalności bez podania szczegółów fabuły. Jest jednak parę innych aspektów, o których mogę wspomnieć i nie omieszkam tego zrobić.Zacznijmy od bohaterów. Fabian Risk zawsze był irytującą ofermą, ale reszta policjantów, a w szczególności policjantek, naprawdę dała się lubić. Tym razem autor zrobił z Dunii, dotychczas kobiety, która naprawdę potrafiła sama zadbać o swoje interesy, kogoś, kto zbyt łatwo rezygnuje i daje się wykiwać. Jednak to nic w porównaniu z tym, co przytrafiło się szefowej helsinborskiej policji - ta bowiem z kompetentnej i inteligentnej kobiety zmieniła się w alkoholiczkę, którą niepodzielnie rządzi menopauza. Jak widać, niektórzy mężczyźni, w tym pisarze, zdają się myśleć, że przekwitanie odbiera istotom płci żeńskiej rozum. Poznęcać możemy się też nad młodzieżą pojawiającą się na kartach powieści. Teodor Risk, syn Fabiana to ucieleśnienie obaw każdego rodzica - jest zbuntowany, niezrównoważony i uwierzy we wszystko, co powie mu piękna dziewczyna. Właściwie zrobi też wszystko, żeby z nią być. A jego ojczulek, jak zwykle, nic nie zauważy. Słuchając o rodzinie Risków ma się ochotę wykrzyczeć im w twarz, aby wreszcie poszli każdy w swoją stronę, bo wspólne życie raczej im nie wychodzi, więc po co się męczyć... przez kolejne kilka tomów. Podsumowując - wątek obyczajowy kuleje niemal tak bardzo jak kryminalny. A całość w beznadziejności podkreśla silenie się na sceny w stylu "Pięćdziesięciu twarzy Grey'a" napisane tylko odrobinę lepiej niż pierwowzór. Dreszcz emocji podczas słuchania wzbudzał we mnie tylko lektor, Mariusz Bonaszewski, który umie nawet najbardziej irracjonalne fragmenty powieści przekazać w taki sposób, że mam ochotę się bać. Niestety, nie było czego.
Dałam Ahnhemowi ostatnią szansę, ale on jej nie wykorzystał. Szkoda, ponieważ pierwszy tom tego cyklu pokazał, że autor ma duży potencjał. "Osiemnaście stopni poniżej zera" to książka, po którą sięgać nie warto, ponieważ thriller czy kryminał fabularnie graniczący z absurdem, wzbudza śmiech zamiast strachu.

środa, 4 października 2017

Nerwowe nieporozumienie, czyli "Dziewiąty grób" Stefana Ahnhema

S.Ahnhem, "Dziewiąty grób", tłumaczenie E.Wojciechowska, Wydawnictwo Marginesy, 2016.

Nie lubię źle pisać o książkach. Ale czasami muszę. Szczególnie wtedy, gdy wiem, że autora stać na napisanie dobrego, spójnego i wciągającego kryminału, a dostaje... czytadło na średnim poziomie. Po "Dziewiąty grób" Stefana Ahnhema sięgnęłam, ponieważ miałam tego audiobooka od stycznia, a czekała mnie nocna podróż. Z niewyjaśnionych dla mnie powodów ludzie w pociągach i autobusach domagają się gaszenia światła już koło dwudziestej drugiej, a ja należę do osób, które nie zasną w towarzystwie obcych ludzi. Został mi więc Ahnhem. I chwilami naprawdę żałowałam, że nie mogę spać.
Znika szwedzki minister sprawiedliwości. Nie ma po nim śladu, a tropy urywają się jeden za drugim. Do śledztwa w tej sprawie wyznaczony zostaje Fabian Risk - nie może tylko nikomu zdradzić, nad czym pracuje. W tym samym czasie w Danii zostaje zamordowana żona prezentera telewizyjnego. Trop prowadzi do Szwecji. To właśnie tam zabójcy szuka duńska policjantka Dunja. Nie są to jednak jedyne ofiary. Coraz częściej znajdowani są w okolicy okrutnie zamordowani ludzie. Nikt nie wie, kto może stać za ich śmiercią. Mimo że "Dziewiąty grób" to drugi tom opowieści o Fabianie Risku, opowiada on o wydarzeniach sprzed "Ofiary bez twarzy".
Usiłując znaleźć pozytywy tej powieści, odnajduje jeden - otóż cieszę się, że skusiłam się na nią tak późno, bo jeszcze w grudniu zeszłego roku przeżywałabym katusze, gdyż Anhnem postanowił na kartach swojej książki wypatroszyć kobietę jakieś osiemset metrów od mojego ówczesnego domu. I tu przechodzimy do negatywów, czyli owego patroszenia. Nie jestem nazbyt wrażliwa na krwawe książkowe opisy, ale w trakcie słuchania tej powieści wiele razy miałam mdłości. Ahnhem był w nich aż nazbyt dosłowny, nie żałował ani jednego fizjologicznego szczegółu i obrazowo przedstawiał bawet najgorsze tortury. Wierzcie mi, w tym przypadku obrazowość nie jest zaletą. Zastanawiam się, co musi znajdować się w głowie autora, który wymyślił tyle brutalnych morderstw i opisał je z takimi detalami. Wróćmy jednak do pozytywów. Z pewnością należały do nich dwie przewijające się przez całą powieść bohaterki Dunja i Malin - dwie policjantki z zupełnie różnych światów mają mocno zarysowane charaktery i są nieustępliwe. I choć ich wątki są nieco naciągane - jedna przeżywa problemy w związku, a druga jest w ciąży i podkreśla to na każdym kroku, są one perełkami w porównaniu do głównego bohatera - Fabiana Riska. Cóż, nie porażał on już przy pierwszym tomie, a w tym jest jeszcze gorzej. Riskowi po prostu brakuje charakteru, przez co w opozycji do pojawiających się w powieście kobiet, wypada blado, bezbarwnie i nużąco. Problem mam też z samą intrygą kryminalną. Bo choć nie można odmówić tej powieści wciągającej akcji, zaskakujących jej zwrotów i rozwiązania, którego mało kto się spodziewa, w samym spięciu śledztwa jest wiele niedociągnięć. Powiedziałabym nawet, że część jest tak nieprawdopodobna, że wręcz niemożliwa. Na samego audiobooka dobrze wpłynął lektor - Mariusz Bonaszewski po raz kolejny sprawił, że powieść nabrała głębi i mrocznego wyrazu.
Podsumowując, muszę przyznać, że "Dziewiąty grób" to powieść, co najwyżej, średnia. I choć nie można jej odmówić tego, że wciąga czytelnika, niektóre jej elementy mnie zniechęciły. Ale jeśli macie nieograniczoną tolerancję na brutalne sceny i nie do końca uzasadnione wątki, możecie spróbować.

niedziela, 3 września 2017

Opowieść o człowieku, który mieszkał na końcu świata, czyli "Zostawić Islandię" Huberta Klimko-Dobrzanieckiego

H.Klimnko-Dobrzaniecki, "Zostawić Islandię", Oficyna Wydawnicza Noir sur Blanc, 2016.

Co wiemy o Islandii? Tyle, że jest to wyspa na końcu świata, pełna gejzerów i wulkanów, które zatrzymują od czasu do czasu ruch lotniczy. Mieszka tam niewielu ludzi i jest tak zimno, że to właśnie ten kraj był scenografią do scen za Murem w "Grze o tron". Ludzie bardziej zainteresowani tym krajem potrafią jeszcze dodać, że stamtąd pochodzi Björk, Sigur Ros i autor kryminałów Arnaldur Indriðason. Pasjonaci ciekawostek pewnie dodadzą co nieco o charakterystycznych dla Islandii nazwiskach patronimicznych. Wymieniając te wszystkie zjawiska chcę zaznaczyć, że o tym kraju wiemy niezwykle mało zarówno ze względu na jego położenie jak i niewielką liczbę ludności, mogącej o swojej ojczyźnie opowiedzieć. Dlatego też warto spojrzeć na Islandię oczami, człowieka, który spędził tam wiele lat i postanowił to miejsce opuścić. Mowa o Hubercie Klimko-Dobrzanieckim, autorze książki "Zostawić Islandię".
Któż z nas chciałby mieszkać na Islandii? Klimko-Dobrzaniecki marzył o tym od wczesnej młodości. W końcu, po wielu perypetiach mu się udało. Imał się tam wielu zajęć, między innymi studiował i pracował jako pielęgniarz. Poznał ten kraj na wskroś, wraz z językiem i obyczajami. Być może nigdy do końca nie zrozumiał Islandczyków, ale na pewno wie o nich więcej od nas. W swojej książce żegna się z tym krajem. Opowiada o ostatnich miesiącach, snuje wspomnienia z nietypowych miejsc i przywołuje historie z nimi związane. Nie żałuje czytelnikom opowieści o trudnych początkach i anegdot z życia w obcym kraju. Przede wszystkim jednak stara się ująć w słowa swoją kiełkującą tęsknotę za miejscem, w którym starał się stworzyć własny dom i swoją historię.
Któż z nas chciałby mieszkać na Islandii? Ja nie miałabym nic przeciwko, choć wiem, że to mało realne. Nie wiem, czy opowiada się za tym skandynawska część mojej duszy, którą sobie implikowałam (niestety, wstępne badania moich korzeni wskazują, że jeśli jestem jakimś cudem Skandynawką to jedynie w nikłym promilu sprzed setek lat, objawiającym się w mojej wrodzonej niechęci do upałów), czy fakt, że w Poznaniu mieliśmy do niedawna powyżej 20 stopni, co dla mnie równe jest pięćdziesięciostopniowym upałom. Google twierdzi, że na Islandii temperatura spadła już poniżej 15 stopni, czyli w sam raz dla mnie. Jednak nie o swoich upodobaniach względem pogody miałam mówić, ale o powieści Klimko-Dobrzanieckiego. "Zostawić Islandię" przyswajałam w formie audiobooka i już wtedy wydawało mi się, że ów audiobook jest nadzwyczaj krótki. Miałam rację - okazuje się, że książka ma około 120 stron. Autor wykorzystał je jednak w pełni. Opowiada on o Islandii przez pryzmat własnej historii i licznych starań, by w ogóle dostać się na wyspę. Nie żałuje czytelnikom dygresji i właśnie z tego względu można się w tej opowieści trochę pogubić. Klimko-Dobrzaniecki jest doskonałym gawędziarzem, jego historii słucha się z czystą przyjemnością. Przyznam jednak, że nie wiem, czy takie samo podejście miałabym do papierowej wersji tej książki. Jest bowiem różnica pomiędzy gawędą a tekstem pisanym. Od tego drugiego wymaga się znacznie więcej. I choć język, jakim pisze autor jest niezwykle barwny, nie można spodziewać się po tym tekście nadmiaru natchnionych metafor. W "Zostawić Islandię" brakuje też samej Islandii. Wszystkie powieści Klimko-Dobrzanieckiego, jakie czytałam do tej pory były o nim samym. Z tą jest tak samo. Islandia oddaje pole osobowości autora, jego przeżyciom, dywagacjom, emocjom i typowo polskim skojarzeniom. I choć pisarz zdaje się mieć czarującą osobowość, sam tytuł zdaje nam się sugerować coś innego, przez co czytelnik łaknie Islandii, a zamiast na niej jest głównie w głowie autora, we wspomnieniach autora, w przeżyciach autora... Wyspa znika gdzieś pod Klimko-Dobrzanieckim i trudno ją odgrzebać z nadmiaru wspomnieć. Te, choć niezwykle interesujące, także zdają się być wyrywkowe, bo choć pisarz spędził na Islandii wiele lat, czytelnikom daje właściwie początek i koniec, większość pobytu ujmując w kilku zdawkowych zdaniach. A ja za ten środek, tę islandzką rutynę dałabym wiele.
"Zostawić Islandię" Klimko-Dobrzanieckiego to ciekawa gawęda o człowieku żyjącym w kraju, którego nie znamy. I choć ma ona swoje wady da się tego człowieka polubić i na pewno warto go posłuchać. Albo przeczytać. Ja z pewnością nie żałuję oddania mu czterech godzin swojego życia.

czwartek, 29 grudnia 2016

"Pasażer 23" Sebastiana Fitzka, czyli kryminał tak nudny, że chcesz się utopić.

S.Fitzek, "Pasażer 23", tłumaczenie B.Tarnas, Wydawnictwo Amber, 2016.
Często zdarza mi się wybierać audiobooki na chybił trafił. Ma to swoje dobre strony, ponieważ nierzadko udaje mi się odnaleźć nowych, ciekawych autorów, o których wcześniej nie wiedziałam absolutnie nic. Niestety, od czasu do czasu trafiam również na książki niewarte poznania. A jako, że audiobooki są drogie, ze skrzywioną miną wysłuchuję ich do samego końca, przysypiając nad zlewem podczas zmywania naczyń. "Pasażer 23" Sebastiana Fitzka był właśnie takim ślepym trafem. Jednak tym razem chybiłam.
Fabuła zapowiada się całkiem zachęcająco. Martin Schwarz, policjant pracujący pod przykrywką, pięć lat temu stracił żonę i synka. Według oficjalnych informacji kobieta popełniła samobójstwo na statku pasażerskim, wcześniej wyrzucając dziecko za burtę. Po tym wydarzeniu, Schwarz nie boi się niczego i jest zdolny do złamania każdego regulaminu i przepisu, aby rozwiązać sprawę. Wszystko zmienia się, gdy na tym samym statku, na którym zginęła rodzina policjanta, znikąd pojawia się mała dziewczynka z misiem w ręce. Pluszak ten należał niegdyś do syna Martina. Wszyscy byli przekonani, że zabawka spadła wraz z dzieckiem w głębiny oceanu. Zrozpaczony ojciec wraca na statek i rozpoczyna śledztwo, łudząc się, że znajdzie jakiekolwiek ślady własnej rodziny.
Nie wierzcie jednak zachęcającym aspektom tej opowieści. Na pomyśle się kończy. Aby uzmysłowić Wam poziom nudy tej powieści, opowiem krótką historię z życia wziętą. Otóż, boję się latać. Po kilku latach częstego korzystania z samolotów, zdążyłam się przyzwyczaić do dyskomfortu unoszenia się w powietrzu, jednak start i lądowanie nadal są dla mnie ciężkimi, przepełnionymi nerwami, momentami. Podczas ostatniego lotu słuchałam audiobooka z powieścią Fitzka. Zasnęłam jeszcze przed startem, a obudziło mnie uderzenie samolotu o grunt na lotnisku docelowym. Dodam, że wcześniej w tym samym Airbusie nie mogłam zmrużyć oka nawet po trzydziestu godzinach bez snu. Właściwie żałuję, że na siłę skończyłam słuchać tego audiobooka, bo miałabym rozwiązanie na moje okołolotnicze problemy na najbliższe kilkanaście miesięcy. Wróćmy jednak do samej powieści. Muszę przyznać, że z językiem było całkiem nieźle. Nie zżymałam się zbyt często nad niefortunnymi sformułowaniami i irytującym brakiem synonimów. Być może dlatego, że nad "Pasażerem 23" nie mogłam się skupić na tyle długo, żeby takie błędy wychwycić. Jednak na tym zalety się kończą. Postaci są niemrawe, trudno rozróżnić jedną od drugiej. Wszyscy mówią dokładnie takim samym głosem, bez względu na płeć i wiek. Jedynie ponad osiemdziesięcioletnia staruszka, która zwabia Schwarza na statek zdaje się mieć odrobinę ikry, jednak jej występowanie ograniczono do minimum, robiąc z niej osobę zanadto schorowaną by działać. I choć w intrydze wszystko do siebie pasuje, to większość zdarzeń zdaje się być na wskroś przewidywalna, a przestoje między nimi są tak długie, że czytelnik zdąży zapomnieć, co starało się wzbudzać w nim emocje wcześniej. Jedyny wątek, który choć odrobinę mnie wciągnął skończył się, mniej więcej, w połowie powieści. Byłam przekonana, że to już prawie koniec, więc rozwiązywanie i niepotrzebne rozwlekanie kolejnych wątków, ciągnęło się dla mnie niemiłosiernie. Zastanawiające dla mnie jest to, jak można zmarnować taki potencjał? Same dane statystyczne dotyczące zaginięć na wycieczkowcach inspirują na tysiąc sposobów. A zamknięta przestrzeń, jaką jest statek, aż prosi się o pełen tajemniczych wydarzeń kryminał. Niestety, zamiast niego dostajemy kilka wątków, które nie należą do najbardziej dynamicznych, a i tak są spowalniane przez dość banalne rozwiązania i dwie klamry z historii, mających potencjał do rozwinięcia się w naprawdę ciekawe powieści. Chociaż te, pewnie też by się wlekły. 
W tym miejscu powinnam co nieco wspomnieć o lektorze - Piotrze Grabowskim, ale nie mam zdania na temat jego interpretacji. Powiem jedynie, że była na tyle przeźroczysta, że tydzień po wysłuchaniu książki, mimo szczerych wysiłków, nie potrafię sobie przypomnieć głosu lektora. To ewenement, ponieważ pamięć słuchową mam dobrą. Dopiero po małych poszukiwaniach i porównaniu z dubbingowym dorobkiem tego aktora muszę stwierdzić, że "Pasażer 23"nie jest jego najlepszą interpretacją.
Podsumowując, nie czytajcie tej książki. I tym bardziej jej nie słuchajcie, chyba, że potrzebujecie niefarmaceutycznych środków nasennych. Nie warto tracić czasu na rozrywkę, która nie porywa. Już lepiej sobie pospać, przynajmniej mniej się człowiek denerwuje. Ja mogę Was zapewnić, że od powieści Fitzka będę trzymać się z daleka. Tak jak od statków wycieczkowych. Bo "Pasażer 23" trochę je przypomina rejs na jednym z nich - długi i piekielnie nudny. 

niedziela, 11 grudnia 2016

Co za dużo to niezdrowo, czyli o "Behawioryście" Remigiusza Mroza.

R.Mróz, "Behawiorysta", Wydawnictwo Filia, 2016.
Kto nie słyszał o książkach Remigiusza Mroza? Biorąc pod uwagę ich ilość i sposób promowania, trzeba być bardzo opornym na wiadomości o beletrystyce, żeby nie wiedzieć, że istnieje taki pan prawnik, który nazywa się Mróz i pisze książki w trybie hurtowym. Niestety, powieści, nawet te gatunkowe, thrillery czy kryminały, w produkcji masowej zaczynają tracić swoją iskrę. W jednym z programów na TVP Kultura słyszałam ostatnio, że wymaganie od pisarza, aby wydawał jedną pozycję rocznie jest sporym nadużyciem, ponieważ research, zbudowanie fabuły i postaci, a także samo napisanie powieści oraz późniejsze poprawki to żmudny proces, sprawiający, że efekt końcowy ma być niemal idealny. Ile powieści wydał Remigiusz Mróz w tym roku? Naliczyłam cztery od sierpnia... Na pytanie, czy w półtora miesiąca da się napisać dobrą książkę, odpowiedzcie sobie sami. Mimo tego powieści tego autora, od czasu do czasu, słucham podczas wykonywania różnego rodzaju czynności, ponieważ z jednej strony są lepszą rozrywką niż oglądanie telewizji, ale z drugiej nie potrafią mnie zaangażować na tyle, abym poświęciła im kilka godzin czytania. 
Tym razem moim audiobookiem był "Behawiorysta". Tytułowy bohater, Gerard, oczywiście przekracza zakres pojęciowy behawioryzmu i, po prostu, jest mistrzem w odczytywaniu ludzkich gestów. Popełnił w życiu kilka błędów, przez co stracił stanowisko w prokuratorze i obecne jego jedynym źródłem dochodu są nieliczne wykłady na pobliskim uniwersytecie. Razem z żoną i osiemnastoletnim synem mieszka w Opolu. Tam też zdarza się coś, co pozwala Gerardowi poczuć choć namiastkę pracy prokuratora. Na pobliskie przedszkole napada tajemniczy mężczyzna i bierze zakładników. Oprawca transmituje swoje przedsięwzięcie w internecie. Dawna podwładna Behawiorysty prosi go o pomoc w odczytaniu mowy ciała sprawcy. Złoczyńca nie ma jednak zamiaru skończyć na wzięciu zakładników. Po chwili daje internautom wybór - mają zdecydować, kto z jego więźniów umrze. 
Książka trzyma w napięciu. Do połowy, mniej więcej. Może do dwóch trzecich. Potem wszystko staje się albo jasne jak słońce, albo totalnie nieprzewidywalne i nieuzasadnione jak, chociażby, duża część zakończenia. I nie mam zamiaru zarzucać Mrozowi złego pomysłu. Uważam, że wykorzystanie dylematu wagonika było całkiem ciekawą innowacją. Autor opisał coś, co właściwie zna każdy i stworzył na tej kanwie powieść. Tylko tyle rzeczy poszło nie tak... Weźmy na początek koło hermeneutyczne, behawioryzm, czy wspomniany już przeze mnie wcześniej dylemat wagonika. Wiem, że nie każdy czytelnik Mroza skończył studia humanistyczne i nie każdy musi znać te trzy pojęcia, więc doskonale rozumiem, że należało je czytelnikom wytłumaczyć. Tylko jest wiele sposobów na informowanie swoich odbiorców. Można to zrobić normalnie i delikatnie, albo tak, żeby czytający poczuł się jak idiota oświecany przez wielkiego guru. Mróz wybrał ten drugi sposób, a w dodatku informacje przekazał bardzo pobieżnie. I nie chodzi o to, że czuję się źle, ponieważ ktoś musiał mi wyjaśnić coś, o czym doskonale wiem. Przeczytałam w życiu wiele książek i zdarzały mi się sytuacje, kiedy oświecano mnie w kwestiach, o jakich nie miałam najmniejszego pojęcia i w takich, o których mam sporą wiedzę. Nie dalej jak półtora tygodnia temu, Stefan Ahnhem tłumaczył mi na czym polega fenomen muzeum sztuki nowoczesnej, leżącego kilkaset metrów od mojego domu, odwiedzanego przeze mnie regularnie. Nie poczułam się tym dotknięta. W przypadku "Behawiorysty" było zgoła inaczej. Jeszcze większym zgrzytem było stwierdzenie, że studia prawnicze to jedna z najtrudniejszych dróg edukacji. Znam wielu doktorantów w dziedzinie fizyki na międzynarodowych uczelniach, absolwentów farmacji, medycyny, kierunków politechnicznych, a także trudnych studiów humanistycznych. Żaden z nich nie odważyłby się powiedzieć, a co dopiero napisać, że jego studia należą do najtrudniejszych. Widocznie trzeba być zadufanym w sobie absolwentem prawa, żeby człowiekowi mogło coś takiego przejść przez gardło (czy klawiaturę).
Problematyczni są również bohaterowie. O ile na początku ich konstrukcja wydaje się dobra, ale z biegiem akcji po prostu się sypie. Ma być ciekawie, a zamiast tego jedna z postaci łamie swoje zasady, jakby nic dla niej nie znaczyły, a złoczyńca odsłania się, dewaluując obraz ponoć niesamowitej inteligencji. I choć zdaję sobie sprawę z tego, że mamy do czynienia z ewolucją postaci i ich kontaktem z warunkami ekstremalnymi, wydaje mi się, że tak natychmiastowe odejście bohaterów od głównych cech ich charakterów, jest nienaturalne. Mam także wrażenie, że, powieści dobrze się słucha do momentu kilkuletniego przeskoku czasowego. Wtedy akcja zwalnia i dzieje się, jakby, za plecami czytelnika. Choć jest to fabularnie uzasadnione, uważam, że tego rodzaju książka powinna non stop wbijać mnie w krzesło i odebranie mi tej możliwości uznaje za znaczne niedociągnięcie.
Pozostaje kwestia lektora - Jacek Rozenek na pewno spisał się lepiej niż podczas mojego ostatniego spotkania z czytanymi przez niego książkami (nieszczęsny Harlan Coben), ale nadal nie jest idealnie. Mam wrażenie, że główny bohater powieści Mroza daje lektorowi specyficzne możliwości interpretacyjne, które nie zostały wykorzystane. "Behawiorysta" przedstawiony przez Rozenka był przeciętny, a wiem, że tego aktora stać na więcej. I zawsze pozostanie mi niedosyt, że tej książki Remigiusza Mroza, w przeciwieństwie do wielu poprzednich, nie czytało moje bożyszcze w świecie lektorów audiobooków - Krzysztof Gosztyła.
Podsumowując, jeśli nie czujecie się źle, kiedy ktoś tłumaczy Wam coś "jak krowie na rowie", przeczytajcie "Behawiorystę". Jeśli natomiast, tak jak ja, nie lubicie być traktowani z góry, chwyćcie za inną książkę, ponieważ ta, nawet jak na standardy prozy gatunkowej, do najlepszych nie należy. W posłowiu autor pisał, że chciał skasować tę powieść. Chyba bardziej z powodów moralnych niż estetycznych, Mróz stał się jednak komercyjną maszynką do hurtowego pisania książek. Wiadomo było, że nowy thriller czy też kryminał sygnowany jego nazwiskiem się sprzeda. Dlatego też możemy zapoznać się z "Behawiorystą", mimo że daleko mu do poczucia humoru zawartego w cyklu o Joannie Chyłce, czy do zwrotów akcji z trylogii o komisarzu Forście. Mróz mógłby lepiej, wystarczy zwolnić. I tego mu życzę. A co do "Behawiorysty" - to i tak jedna z najlepiej sprzedających się książek w ostatnim czasie. Czy ja jedna mogę z tym walczyć?

wtorek, 6 grudnia 2016

Dobry kryminał z marnym głównym bohaterem, czyli "Ofiara bez twarzy" Stefana Ahnhema

S.Ahnhem, "Ofiara bez twarzy", tłumaczenie E. Wojciechowska, Wydawnictwo Marginesy 2016.
Potrzebowałam audiobooka z dobrym kryminałem. A kto lepiej zna się na tego typu historiach jeśli nie wieloletni scenarzysta skandynawskich seriali sensacyjnych? Może i Stefan Ahnhem jest debiutantem w dziedzinie książek, ale ktoś, kto przełożył na język telewizyjny powieści o komisarzu Wallanderze, dostał ode mnie duży kredyt zaufania. "Ofiara bez twarzy" nie zawiodła.
Opowieść kręci się wokół Fabiana Riska, komisarza policji po czterdziestce, który, zmuszony okolicznościami, porzuca pracę w Sztokholmie i wraz z żoną i dwójką dzieci przeprowadza się do rodzinnego Helsingborga. Razem z rodziną planuje rozkoszować się sześcioma tygodniami urlopu, mającymi pozwolić im odbudować nadwątlone zaufanie i odnaleźć balans między domem, a pracoholizmem, z którym Risk się zmaga. Niestety, tuż przed przekroczeniem przez Fabiana progu nowego domu, dzwoni jego helsingborska szefowa, prosząc o pomoc w śledztwie. Nie dlatego, że komisarz ze stolicy jest ich jedyną nadzieją, ale ze względu na to, że brutalnie zamordowany i pozbawiony rąk mężczyzna, chodził z Riskiem do tej samej klasy. Jakby tego było mało, na miejscu zbrodni odnaleziono fotografię wszystkich uczniów wraz z nauczycielką, na której przekreślono twarz ofiary. Czy reszta klasy, w tym komisarz, powinni czuć się zagrożeni?
Choć zarys fabuły nie odbiega za bardzo od typowego skandynawskiego kryminału, Ahnhemowi udało się stworzyć coś nowego. Owszem, mamy brutalnie zamordowaną ofiarę, zagadkę i komisarza z problemami, ale autor zrezygnował z kilku kalek, przez co powieść staje się nieprzewidywalna. No, może specjaliści od tego rodzaju książek nadal będą mogli co nieco przewidzieć. Największą zaletą "Ofiary bez twarzy" jest narracja. Niemal cały czas trzecioosobowa (poza paroma fragmentami z dziennika, mieszającymi w fabule), pozwala nam towarzyszyć większości istotnych bohaterów. Przez co Fabian Risk nie jest jedynym, którego myśli, odczucia i wnioski poznajemy. Mamy dostęp do głów całej grupy śledczej, co pozwala obserwować, jak zgrany i dobrze działający organizm stanowi. W powieści widać wyraźną opozycję Fabian Risk - helsingborscy funkcjonariusze. Fakt, że nowemu trudno podporządkować się zasadom panującym na posterunku, niekoniecznie kreuje go na samotnego bohatera. Ciekawe jest również rozłożenie akcji na wątki przedstawiające działania szwedzkiej i duńskiej policji. Obie próbują rozwiązać poszczególne części tej samej sprawy, ale nie ma między nimi współpracy. Są za to ludzie bardziej skupieni na własnej karierze i sukcesach niż na pomyślnym wyniku śledztwa. Powieść Ahnhema, choć bezsprzecznie należy do literatury gatunkowej, porusza również wiele tematów społecznych od dyskryminacji i przemocy w szkole do seksistowskiego i opresyjnego traktowania kobiet. I niemal cały czas trzyma w napięciu.
Nie mam jednak zamiaru wystawiać debiutantowi cenzurki z samymi pochwałami. Ponieważ o ile większość bohaterów jest zbudowana bardzo spójnie i prezentuje się w sposób przekonujący, o tyle widnieje na tym obrazie jedna głęboka rysa - sam Fabian Risk. Niełatwo wymyślić wiodącą postać ze skandynawskiego kryminału, której jeszcze nie było, jednak ten pracoholik, niezdolny do poświęceń wobec rodziny wydaje się być na wskroś wtórny. Trudno znaleźć w nim nie tylko coś nowego, ale i cokolwiek interesującego. Jego upór w trzymaniu się własnych ścieżek i zatajanie informacji przed resztą grupy czasami są aż nienaturalne. Jakby po latach pracy w policji nadal nie zauważał, że bez pracy zespołowej niczego nie zdoła dokonać. Jest to też pierwszy bohater skandynawskiego kryminału, którego w żaden sposób nie udało mi się polubić. Jego wady są bowiem tak irytujące, że trudno przez ich pryzmat dostrzec jakiekolwiek zalety. 
Mimo tego, polecam "Ofiarę bez twarzy" tym, którzy przepadają za mrocznymi opowieściami o przemyślanych zbrodniach, oraz wszystkim, rozpoczynającym dopiero swoją przygodę z kryminałem. To kawałek bardzo dobrej prozy gatunkowej. Choć trochę przerażającej, przynajmniej w moim przypadku. Przyznam, że powieść Ahnhema była dla mnie dość specyficznym doświadczeniem, gdyż znam, przynajmniej dość pobieżnie, dużą część miejsc opisanych w książce. Poza tym trudno zasnąć, kiedy tuż przed snem słucha się o brutalnym morderstwie dokonywanym dwadzieścia kilometrów od domu. Szczególnie, gdy lektorem jest Mariusz Bonaszewski. Choć całość wypadła bardzo dobrze pod względem interpretacyjnym, muszę przyznać, że głęboki głos dobiegający ze słuchawek, w momentach największego napięcia, potrafił przestraszyć. Polecam, choć w środku bezsennej nocy, słuchacie/czytacie na własną odpowiedzialność. 

wtorek, 29 listopada 2016

Bestseller nie zawsze musi być dobry... - o "Gildii Magów" Trudi Canavan.

T.Canavan, "Gildia Magów, tłumaczenie A.Fulińska, Galeria Książki, 2009.
Fantasy to jakieś dziesięć procent pochłanianych przeze mnie książek. Kiedyś było ich znacznie więcej, ale przydarzyło mi się to, co prędzej czy później przytrafia się nam wszystkim (no może oprócz Piotrusia Pana) - dorosłam. Mam jednak sentyment do tego rodzaju twórczości i, mniej więcej, trzy razy w roku wpadam w ciąg audiobooków nie do końca trzymających się naszej rzeczywistości. Cykle te trwają jednak coraz krócej, bo albo nie trafiam na odpowiednie powieści albo fantasy już niewiele może mi zaoferować. Wiem już, że mój kolejny epizod związany z literaturą fantastyczną się skończył. Po tym jak bardzo rozczarowała mnie polecana wszem i wobec książka, wróciłam do audio-kryminałów. Pozycją, która to spowodowała jest bestsellerowa powieść australijskiej pisarki Trudi Canavan - "Gildia Magów", będąca pierwszym tomem "Trylogii Czarnego Maga".
Sonea, dziewczyna pochodząca ze slumsów, po stracie matki i odejściu ojca stara się przeżyć, pomagając ciotce i wujowi w ich rzemieślniczych przedsięwzięciach. Jednak wszystko, co udało im się wypracować przez poprzedni rok idzie na marne w dniu czystki, kiedy to magowie wypędzają z miasta każdego, kto zdaniem możnych nie powinien znaleźć tam swojego miejsca. Podczas ucieczki za mury miejskie Sonea traci z oczu ciotkę i wpada na przyjaciół z, działającej na granicy prawa, ulicznej bandy. Wściekła na cały świat i podburzona przez dawnych towarzyszy rzuca kamieniem w magiczną barierę, której czarodzieje używają by bronić się przed atakami wypędzanego tłumu. Zupełnie niespodziewanie okazuje się, że ciśnięty przez nią przedmiot, przebija się przez tarczę ochronną i rani jednego z jej twórców. Sonea nieświadomie użyła magii. Od tej pory zrzeszeni w Gildii magowie za wszelką ceną chcą ją dopaść. Dziewczyna nie daje jednak za wygraną i razem z zakochanym w niej przyjacielem, chwyta się wszelkich środków, aby uciec przed potężnymi czarodziejami. Choć, by tego dokonać, musi zacząć uczyć się zaklęć na własną rękę i zjednoczyć siły z Gildią Złodziei. 
Opis nie jest taki zły, prawda? Szkoda, że wykonanie już dużo gorsze. Zacznijmy od tego, że autorka stworzyła własny, fantastyczny świat. Tylko dlaczego w pierwszym tomie swojej sagi tak marnie czytelnika w to uniwersum wprowadza? Tworzy nazwy, o których nic nie wiadomo, przez co, nagle, w połowie książki, dowiadujemy się, że jeden z głównych bohaterów ma imię po zwierzątku przypominającym szczura (ale to tylko założenie, bo opisu gryzonia nie usłyszałam). Jedynie zasady działania Gildii Magów są, jako tako, określone, ponieważ czytelnik zapoznaje się z nimi razem z Soneą. Wydaje mi się również, że autorka zbyt dużo zapożyczyła ze "Świata Dysku" Pratchetta. Wiem, że w świecie literatury fantasy trudno wymyślić coś nowego i oryginalnego, ale nieudolne kopiowanie niczego dobrego jeszcze nie przyniosło. Jakby tego było mało, postaci są jednowymiarowe, fabuła przewidywalna, a niektóre rozwiązania tak naciągane, że zaczynam się zastanawiać, czy ktoś nie próbuje rzucić na mnie zaklęcia ogłupienia, żebym w to uwierzyła. Weźmy taki przykład:kiedy Sonea wraz z przyjacielem włamują się do Gildii Magów, aby rozejrzeć się i ukraść parę książek, przez kilka godzin nie zauważa ich zupełnie nikt. Natomiast podczas samotnej wycieczki chłopaka, nie tyle zostaje on zauważony po niecałym kwadransie, nawet jeśli robi więcej hałasu niż zwykle, ale, oczywiście łapie go "ten zły". Widzicie? Nagięcie zasad prawdopodobieństwa do maksimum.
Na obronę autorki powiem, że chciała w swojej książce zaprezentować coś więcej, niż tylko magiczną historyjkę. Otóż Canavan postanowiła przedstawić czytelnikom, w jaki sposób czyjeś pochodzenie może wpłynąć na jego możliwości i do jakiego stopnia przyszłość człowieka jest zdeterminowana przez środowisko, z którego się wywodzi. Założeniem Australijki prawdopodobnie było uświadomienie ludziom, że szanse należy wyrównywać, a ci, którym w życiu się powiodło, mają obowiązek pomagać innym. Jakkolwiek moje lewackie serce zgadza się z takim postawieniem sprawy, muszę powiedzieć: pani Canavan, nie tak łopatologicznie! Takich zależności nie da się wyjaśnić używając argumentacji na poziomie nastolatka. Wymagają one przemyśleń, szczegółowego omówienia, a nie napomknięcia. Kilka rzuconych tu i ówdzie słów nie zmieni świata.
"Gildię Magów" pogrąża również język, styl i przedstawienie postaci. Jak w najbanalniejszy sposób przybliżyć czytelnikom wygląd bohaterki? Trzeba ustawić ją przed lustrem. I to takim, które, ni stąd ni zowąd, pojawia się w środku miasta. Bo przecież ten opis musi pojawić się na pierwszych stronach. Mało? Język upada dużo niżej. W kwestii literatury gatunkowej naprawdę nie mam wysokich wymagań, ale tak nieudolne powtarzanie tych samych słów, po kilka razy w jednym akapicie przekracza wszelkie granice mojej tolerancji. Ponadto, wszyscy bohaterowie mówią niemal dokładnie tak samo! Magowie skarżą się, że Sonea posługuje się językiem niższych sfer, ale naprawdę trudno to dostrzec. Właściwie jedyną różnicą między tym, jak wysławiają się członkowie Gildii, a jak mówi młodzież ze slumsów, jest sformułowanie "eja", używane przez dziewczynę i jej przyjaciół. Tylko Sonea nie wypowiada tego słowa przy magach, co sprawia, że różnice językowe, na dobrą sprawę, nie istnieją. 
Jeśli myślicie już nic bardziej nie może pogrążyć "Gildii Magów", mylicie się. Bowiem twórcom audiobooka się to udało. Jak? Obsadzili w roli lektora Joannę Jabłczyńską. Niby jest to osoba ze sporym doświadczeniem w dubbingu, która powinna sobie poradzić. Tylko nie wzięto pod uwagę barwy jej głosu. Moim zdaniem, Joanna Jabłczyńska może być świetną interpretatorką, ale bajek dla dzieci. Zakładam, że powieść Canavan adresowana jest do osób mających ponad dziesięć lat, które chciałyby usłyszeć głos nienadający każdemu zdaniu nuty trywialności. 
Podsumowując, nie czytajcie tej książki. I tym bardziej jej nie słuchajcie. Na rynku jest w tej chwili tyle powieści fantasy, że przedzieranie się przez twórczość Trudi Canavan wydaje się zbędną torturą. Nie trudno znaleźć publikację lepszą, mądrzejszą, poprawniej napisaną i ciekawszą. Canavan miała dobre chęci, chciała napisać niezłą powieść fantasy... Być może równie dobre chęci mieli  wydawcy, promując ją i zamieniając to czytadło w bestseller. Tylko trochę szkoda drzew, które musiały zginąć, aby ktoś książki Canavan wydrukował. 

czwartek, 24 listopada 2016

Kolejna porcja niewymagającego śmiechu, czyli "Wampir z MO" Andrzeja Pilipiuka.

A. Pilipiuk, "Wampir z MO", Fabryka Słów, 2015.
Kilka dni temu pisałam o "Wampirze z M-3", dzięki któremu szczerzyłam się przez całe trzy dni, a teraz przyszło mi opowiadać o kontynuacji tej książki, czyli "Wampirze z MO". Za dużo? Nie powinnam? Ile można czytać, czy, jak w moim przypadku, słuchać głupich historyjek o jakiś nadprzyrodzonych dziwadłach? Można i to dużo. Lepszy wampir w słuchawkach niż "Last Christmas" z supermarketowego głośnika. W końcu opowiadania Pilipiuka, w swojej drugiej i jak dotąd (tutaj robię płaczliwą minę) ostatniej odsłonie, są przepełnione humorem i absurdem, rozjaśniającymi listopadowy dzień dużo skuteczniej niż przedwcześnie powywieszane bożonarodzeniowe dekoracje. I twierdzę tak nie tylko dlatego, że moim zdaniem, jedynym plusem ekspansji świątecznej, zaczynającej się w połowie listopada, jest pojawiające się już na półkach wino z korzeniami, które tylko czeka na podgrzanie.
Ale ja miałam o książce, a nie o świętach i winie. W "Wampirze z MO" po raz kolejny spotykamy znanych nam bohaterów z warszawskiej Pragi. I zapewniam, że raczej się nie zmienili. Ślusarz Marek, spawacz Igor i licealistka Gosia nadal walczą ze swoimi niecodziennymi problemami, naginając absurdalną rzeczywistość do granic niemożliwości. W tym tomie większą rolę odgrywają postaci do tej pory drugoplanowe - jak chociażby hrabia, który za wszelką cenę stara się udowodnić starym znajomym zza granicy, że zmiana ustroju na socjalistyczny, wcale nie nadszarpnęła jego pozycji. Kto powiedział, że arystokrata, niegdyś jadający obiady z księciem Poniatowskim, nie może nosić zniszczonych butów marki Relaks? Pojawiają się też bohaterowie dotąd nieznani, jak chociażby Zenek, pracownik fabryki przeobrażony przez bezpiekę w zombie, tylko po to, aby odnalazł innych przedstawicieli tego gatunku grasujących po stolicy. Nie zmieniają się również czarne charaktery - tajny oddział ubecji nadal walczy z istotami nadprzyrodzonymi, a babcia Adelajda chce za wszelką cenę dopaść swoją wnuczkę-wampirzycę. I jest fajnie, chociaż nie tak dobrze jak za pierwszym razem.
W pierwszej części przymknęłam oko na język i nadal mam zamiar to robić. Nie jest idealnie, ale tak jak od bohaterów komedii nie wymagam posługiwania się idealną polszczyzną, tak od książek będących dla mnie rozrywką sensu stricte, nie będę żądała puryzmu językowego. Jednak tym, co położyło rysę na radości z tego zbioru opowiadań, była wtórność pomysłów. Być może miał na to wpływ fakt, że wysłuchałam "Wampira z MO" zaraz po "Wampirze z M-3" i nie zdążyłam jeszcze nic zapomnieć. Mam jednak wrażenie, że część zdarzeń, pojawiająca się w drugiej części przygód praskich krwiopijców, została nadmieniona w poprzedniej publikacji. Również sposoby, których wampiry używają do rozwiązywania swoich problemów, stały się schematyczne. Autor stara się wprowadzać jakieś urozmaicenia, ale w połowie książki zaczynałam mieć wrażenie, że gdzieś już to słyszałam. Momentami opowiadaniom, po prostu, brakuje świeżości. Z drugiej strony, motywy i mechanizmy znane z pierwszej części doskonale zagrały również tym razem. Walka z absurdem poprzedniego ustroju, wyśmiewanie popkulturowych wytworów wampiropodobnych, humor sytuacyjny, odnoszenie się do stereotypów... To wszystko nadal funkcjonuje i wywołuje uśmiech na twarzy.
Podsumowując, "Wampir z MO", szczególnie w interpretacji lektorskiej Macieja Kowalika, to dobry pomysł na poprawę humoru. Jeśli komuś przypadły do gustu poprzednie przygody krwiopijców z warszawskiej Pragi, spokojnie może sięgać i po tę książkę. Nie oczekujmy jednak zbyt wiele. I, choć chętnie zapoznałabym się z nowymi przygodami PRL-owskich wampirów, gdyby takie powstały, poczekałabym z nimi do następnej jesieni. A może jeszcze dłużej... Co za dużo to niezdrowo.

sobota, 19 listopada 2016

Nie każda książka musi uczyć, niektóre, po prostu, bawią - o "Wampirze z M-3" A.Pilipiuka

A.Pilipiuk, "Wampir z M-3", Fabryka słów, 2014

Niczego się z tej książki nie nauczycie... No, chyba, że macie naście lat, nigdy nie zdarzyło Wam się oglądać klasyków komedii z czasów PRL, a Wasi nauczyciele od historii i języka polskiego mają tak wielkie zaległości, że nie wymsknęło im się słówko o tym, co w kraju działo się po II wojnie światowej. Wtedy, być może dowiecie się czegoś, czego jeszcze nie wiedzieliście o realiach poprzedniego ustroju. Ale nie martwcie się, ta książka nie służy do nauki, głębszych refleksji czy rozliczeń z Polską Ludową. "Wampir z M-3" Pilipiuka to czysta rozrywka, kilka lekkich opowiastek o tym, jak radzić sobie będąc absurdem w absurdalnym wręcz kraju. I, wbrew pozorom, cieszę się, że tę książkę poznałam i to właśnie w postaci audiobooka. Bo dzięki niej mogłam przemierzać zalane deszczem ulice z szerokim uśmiechem na twarzy.
"Wampir z M-3" Andrzeja Pilipiuka to zbiór opowiadań o wampirach z warszawskiej Pragi, które nie tylko muszą zmagać się z własną nadnaturalnością i problemami z nią związanymi, ale również z ustrojem państwa i jego władzami ze specjalnym, zajmującym się walką z zabobonem, Wydziałem Z na czele. I trzeba przyznać, że tym rodzimym wampirom z Polski Ludowej bardzo daleko do wzorów znanych z innych książek. Zamiast idola współczesnych nastolatek, Edwarda Cullena (z którego Pilipiuk nie raz i nie dwa bezlitośnie drwi) mamy ślusarza Marka, wiecznego robola, od ponad stu lat na stanowisku, spawacza i komunistę Igora, nowo przemienioną wampirzycę Gosię, będącą córką ważnej szychy partyjnej, domorosłego profesora biologii i hrabiego pamiętającego jeszcze czasy sprzed rozbiorów. Do bohaterów często dołączają również inne istoty nadnaturalne, od mumii przez zombie do wilkołaków. Spodziewać można się wszystkiego, przede wszystkim gry ze stereotypami, zabawy postaciami z fantastycznej mitologii i literatury i lekko nostalgicznej drwiny z poprzedniego systemu.
Z góry mówię, że nie jest to książka idealna. Język momentami kuleje, można znaleźć tam, na przykład, takie kwiatki jak "cofnąć się do tyłu", jednak całość, przynajmniej w wersji audio, nie razi. Sam PRL też wydaje się zanadto spłaszczony i przypuszczam, że ci, którzy choć odrobinę go pamiętają, z pewnością to zauważą. W końcu to, co dla mnie jest złożonym z absurdów tłem wydarzeń, dla ludzi w wieku trzydzieści plus jest rzeczywistością, w której żyli i którą w mniejszym lub większym stopniu pamiętają. Sam zbiór opowiadań wydaje się być adresowany wyłącznie albo w dużym stopniu do osób, które zorientowane w literaturze fantasy i nurtach popkultury, wyrastających wokół niej, Bez takiej wiedzy część motywów wydaje się niezrozumiała. Śmiem przypuszczać, że brak minimalnej choć znajomości realiów poprzedniego ustroju, też może utrudniać odbiór.
Nie zmienia to jednak faktu, że "Wampira z M-3" słuchało mi się bardzo dobrze. I to nie tylko ze względu na lektora, Macieja Kowalika, z którym spotkałam się po raz pierwszy. Jego głos sprawił na mnie bardzo dobre wrażenie, a postaci z książki, w szczególności Gosia, miały swój odrębny wymiar i charakter, na który sposób odczytywania ich kwestii wpłynął bardzo znacząco. Jednak "Wampir z M-3" Pilipiuka to przede wszystkim kilka historii przepełnionych humorem i gamą nadnaturalnie naturalnych postaci, których nie da się nie lubić. Nie zrozumcie mnie źle, nie uważam tej książki za wybitną. Ale kiedy za oknem ciemno i mokro, a nastrój, tak jak temperatura, zbliża się do zera, warto zapoznać się z czymś, co wywołuje uśmiech na twarzy. Osobiście, zamiast marnych amerykańskich komedii i jeszcze słabszych polskich kabaretów, wolę posłuchać/poczytać Pilipiuka. I właśnie w celu obcowania z kilkunastoma krótkimi, acz zabawnymi historiami, polecam Wam tę książkę.
I jeszcze jedno, bo nie mogę się powstrzymać. Kilka tygodni temu czytałam wywiad z profesorem Głowińskim, którego głównie przesłanie mówi o tym, że język obecnych władz państwowych bazuje na tych samych mechanizmach, co propaganda PRL.1) Po wysłuchaniu stylizacji językowych Pilipiuka muszę się z tą tezą zgodzić. Dobrze chociaż, że PO, Niemcy czy Rosja nie zrzucają nam stonki na pola, jak zwykli to ponoć robić przedstawiciele amerykańskiego imperializmu.
1) Książki. Magazyn do czytania, nr 3/2016, s. 64-67.

poniedziałek, 14 listopada 2016

Krótka opowieść o tym, że nie warto odchodzić zbyt szybko - "Włoskie buty" Henninga Mankella

H.Mankell, "Włoskie buty", tłumaczenie E. Wojciechowska, Biblioteka Akustyczna, 2013
Henning Mankell to pisarz znany, przede wszystkim, z serii kryminałów opowiadających o komisarzu Wallanderze. Jednak Szwed ma na swoim koncie również wiele innych książek, z których nieliczne zostały przetłumaczone na język polski. Należy do nich napisana w 2006 roku powieść "Włoskie buty". Przyznam, że nie znałam wcześniej twórczości Mankella nie należącej do gatunku powieści kryminalnej, ale wybierając kolejnego audiobooka, postanowiłam zaryzykować. Po pierwsze - po torturach, jakie urządził mi Harlan Coben chciałam posłuchać pozycji pisarza, o którym wiem, że radzi sobie z fabułą i językiem. Po drugie - chwilowo przedawkowałam kryminały i książki sensacyjne, więc potrzebowałam odmiany. Nie żałuję.
"Włoskie buty" to powieść o przemijaniu i o tym, że końcówka ludzkiego życia wcale nie musi być pozbawiona sensu. Jej bohater, ponad sześćdziesięcioletni, emerytowany lekarz Frederick Welin po popełnieniu tragicznego błędu w sztuce od dwunastu lat mieszka samotnie na jednej z niewielkich szwedzkich wysepek. Nie ma w zwyczaju opuszczać swojego małego skrawka ziemi. Jego jedynymi towarzyszami są kot i pies, a najlepszy przyjaciel to listonosz-hipochondryk, który nigdy nawet nie odwiedził domu samotnika, mimo że regularnie dowozi mu potrzebne towary i domaga się konsultacji lekarskich. Monotonne, przerywane jedynie sporadycznymi kąpielami w przeręblu, życie Fredericka zmienia się, gdy pewnej zimy zauważa opartą o balkonik kobietę, zmierzającą na jego małą wysepkę. Harriet - jego miłość z czasów studenckich wprowadza w życie Welina chaos, który uświadamia mężczyźnie, że wcale jeszcze nie umarł.
Proszę nie sugerować się chaosem - w książce tej nie ma ani wybuchów, ani nagłych zwrotów akcji. To, co może wywołać niemal apokaliptyczne zamieszanie w życiu człowieka, który całymi dniami w zasadzie nie robi nic, dla przeciętnej osoby jest, co najwyżej, egzystencjalnymi perturbacjami, a nawet, codziennością. Lecz to, co w powieści najważniejsze, to ukazanie człowieka przekonanego, że przegrał już na wszystkich frontach. Nie ma rodziny, nie ma przyjaciół, z powodu własnej dumy nie ma także pracy, której mógłby się poświęcić. Wybrał samotność i nawet jeśli nuży go już przebywanie non stop z własnymi myślami, tak bardzo przyzwyczaił się do tej sytuacji, że bez bodźca z zewnątrz nie potrafi się z niej wyrwać. Frederick w zasadzie czeka na śmierć. Rozmyśla o dniu, w którym listonosz nie zastanie go na pomoście o stałej porze i przeszuka wysepkę, aby znaleźć zimne już ciało Welina gdzieś w domu lub w szopie. Dopiero wtargnięcie do jego życia Harriet, która krok po kroku uświadamia mężczyźnie, że do śmierci ma jeszcze trochę czasu i nawet ona, mimo nieuleczalnego nowotworu atakującego jej organizm, czerpie z życia więcej od niego, uświadamia Frederickowi, że może być lepiej.
Nie chcę zdradzać tutaj całej treści, a byłoby to konieczne, by choć odrobinę głębiej przeanalizować tę powieść. Wierzcie mi jednak "Włoskie buty" to słodko-gorzka opowieść o szukaniu w życiu małych przyjemności, o znajdowaniu szczęścia wśród ludzi, o tym, że zawsze jest czas, żeby zrobić coś nowego, naprawić stare błędy i popełnić kilka nowych. Mankell usiłuje pokazać czytelnikowi, że życie nie kończy się wtedy, kiedy liczba naszych lat zaczyna przekraczać pięćdziesiąt, sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt, ale wtedy, kiedy sami o tym zdecydujemy. Ponieważ emocji w życiu można szukać nawet z setką na karku. A wyrok śmierci wisi nawet nad noworodkiem, żadne z nas naprawdę nie wie, ile dokładnie nam zostało.
Powieść Mankella nie jest idealna. Można zauważyć mniejsze lub większe niedociągnięcia w warstwie językowej. We "Włoskich butach" pojawiają się też pewne schematy i przewidywalność. Nie odbierają one jednak przyjemności z zapoznawania się z lekturą. Polecam ją wszystkim, którzy mają problem ze znalezieniem sensu w życiu i radości w tym, co pozornie nieistotne. 
A co do audiobooka... Czytał Leszek Filipowicz. Jego głos odrobinę za mocno kojarzy mi się z przygodami Kurta Wallandera, więc potrzebowałam dłuższej chwili, żeby wmówić sobie, że to nie ten sam bohater, Jednak trochę bajkowa forma, jaką lektor nadał tej opowieści, bardzo do niej pasowała. Słuchałam jej z niekłamaną przyjemnością. Może właśnie teraz, kiedy zima jest już coraz bliżej, przyszedł czas na to, żeby przebić lodową skorupę rutyny i odnaleźć w życiu coś nowego?