Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Andrzej Pilipiuk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Andrzej Pilipiuk. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 22 czerwca 2017

Podskórny niepokój, czyli "Nadchodzi" Łukasza Orbitowskiego

Ł.Orbitowski, "Nadchodzi", Wydawnictwo Literackie, 2010.

Do niedawna nazywano Łukasza Orbitowskiego polskim Stephenem Kingiem. Cóż, to już chyba taki nasz narodowy zwyczaj, żeby każdemu lokalnemu zjawisku dodać estymy poprzez światowe porównanie. W tym przypadku przyrównanie jest niesłuszne, bo Orbitowskiego uznaję za tak dobrego pisarza, że nadawanie mu łatki Kinga, niepotrzebne mu do niczego. Poza tym na książkach polskiego pisarza nigdy się nie zawiodłam, a tak zwanego mistrza horroru raczej nie lubię. (Wyznawcy Kinga mogą mnie teraz zmieszać z błotem, ale zdania pewnie nie zmienię).
"Nadchodzi" to zbiór pięciu tekstów. Czterech, relatywnie krótkich opowiadań i jednej noweli, czy też minipowieści, której tytuł nadano całej kompilacji. Jej narratorem jest mężczyzna, opowiadający o strachach swojego ojca - pisarza i działacza komunistycznego, niemogącego oderwać się od wydarzeń z przeszłości. Mamy tutaj także osadzoną w czasach wojny historię "Popiela Armeńczyka", czyli opowieść o człowieku, który zagubił się wśród wojen. "Strzeż się gwiazd, w dymie się kryj" opowiada o losach kobiety, przebywającej w szpitalu leczącym nie ciało, ale ducha. W zbiorze znajdziemy także historię człowieka, który nie może umrzeć, ponieważ widział zbyt wiele, czyli opowiadanie "Zatoka tęczy". A także "Cichy dom", który przyciąga motywem martwego anioła i niełatwych do zmycia win.
W recenzji zbioru opowiadań wypada mówić o ich częściach wspólnych. Łączy je jednak głównie to, że wzbudzają lęk. Nie strach, ale podskórny niepokój, którego trudno się pozbyć. Poruszają także tematy, o których na co dzień wolimy nie myśleć. Klątwa, wiara, śmierć, wina, odkupienie. Nie myślcie jednak, że to jakaś religijna opowieść. Raczej teksty z czasów, w których Orbitowski był jeszcze fantastą, a w tego typu opowiadaniach dużo łatwiej ująć w słowa sprawy trudne. Nie zmienia to jednak faktu, że mimo pozornej trywialności gatunku (podkreślanej przez niektórych recenzentów), Orbitowski odrobił literacką pracę domową. Nie tylko stworzył opowiadania w pięknym stylu, ale i igrał z czytelnikiem, wplątując, chociażby, do "Popiela Armeńczyka" nawiązania do "Króla-Ducha" Słowackiego. 
W tekstach tych widać nieustanne dywagacje na temat człowieczeństwa, życia i śmierci. Widać to, chociażby, w "Zatoce Tęczy", gdzie jedno z najbardziej trywialnych uproszczeń chrześcijaństwa staje się prawdą, a czasy, w których żyjemy zmieniają tę prawdę w okrucieństwo. Wierzenia znajdują swoje miejsce również w "Cichym domu" - w końcu czym są anioły, jeśli nie dowodem na istnienie Boga, posłańcami nowiny i kary. Za każdy czyn trzeba przecież zapłacić, a czy może być coś gorszego niż zabicie anioła? Czy da się w ogóle żyć po czymś takim? Wiem, wchodzimy w świat abstrakcji, ale jest to o tyle ciekawe, że skoro, statystycznie, dziewięćdziesiąt pięć procent Polaków wierzy w chrześcijańskiego Boga i inne związane z nim istoty, możemy brać taką sytuację bardziej serio. Ile razy widzieliśmy obrazy sądu ostatecznego, na których uzbrojeni w miecze aniołowie wymierzają ludzkości boską sprawiedliwość? Jest to na tyle zakorzenione w ludzkiej wyobraźni, że trudno dyskutować tutaj nad kategorią prawdy i fałszu. A co gdyby przypadek odwrócił te role i to jeszcze przed ostateczną rozprawą?
O winie, jako takiej, opowiada także "Nadchodzi", które zdaje się nawiązywać do biblijnego ponoszenia kary za uczynki ojców. Jest to nie tylko najdłuższy tekst w całym zbiorze, ale i najbardziej skomplikowana historia - opowieść o życiu człowieka, od początku do końca, o tym, że najtragiczniejsze wydarzenia, najgorsze w skutkach błędy zawsze będą nas gonić i zostawiać ślad na nieznośnej doczesności. Ucieczka przed odpowiedzialnością staje się tylko pozornym ukojeniem.
Wstrząsa jednak najbardziej tekst "Strzeż się gwiazd, a w dymie się kryj". Byłam zaskoczona tym, że mężczyźnie tak dobrze udało się uchwycić stan psychiczny kobiety w sytuacji granicznej. Bowiem bohaterka, znajdująca się w szpitalu leczącym ludzką duszę, wydaje się być alegorią niedoszłej matki, która traci nienarodzone dziecko. Nie ma tutaj jednak moralizowania. Jest rozpacz, chęć powstrzymania najgorszego i nieustanny potok myśli, będących gdybaniem na temat innej wersji przyszłości. Jeszcze nigdy nie czytałam tekstu tak delikatnego i wstrząsającego zarazem.
Podsumowując, czytajcie Orbitowskiego. Jego opowiadania są niczym małe powieści, trudno więc napisać wiele o każdym z osobna. Muszę przyznać, że wielokrotnie nagradzany "Popiel Armeńczyk" nie za bardzo przypadł mi do gustu, choć nie mogę mu odmówić dobrej konstrukcji i prowadzącej na wiele ścieżek intertekstualności. Pozostała czwórka jest jednak dla mnie przykładem tego, jak wiele może nam powiedzieć opowiadanie i że ilość, nie zawsze świadczy o jakości. Bowiem zawarte w "Nadchodzi" krótkie teksty Orbitowskiego naprawdę warto przeczytać.

czwartek, 24 listopada 2016

Kolejna porcja niewymagającego śmiechu, czyli "Wampir z MO" Andrzeja Pilipiuka.

A. Pilipiuk, "Wampir z MO", Fabryka Słów, 2015.
Kilka dni temu pisałam o "Wampirze z M-3", dzięki któremu szczerzyłam się przez całe trzy dni, a teraz przyszło mi opowiadać o kontynuacji tej książki, czyli "Wampirze z MO". Za dużo? Nie powinnam? Ile można czytać, czy, jak w moim przypadku, słuchać głupich historyjek o jakiś nadprzyrodzonych dziwadłach? Można i to dużo. Lepszy wampir w słuchawkach niż "Last Christmas" z supermarketowego głośnika. W końcu opowiadania Pilipiuka, w swojej drugiej i jak dotąd (tutaj robię płaczliwą minę) ostatniej odsłonie, są przepełnione humorem i absurdem, rozjaśniającymi listopadowy dzień dużo skuteczniej niż przedwcześnie powywieszane bożonarodzeniowe dekoracje. I twierdzę tak nie tylko dlatego, że moim zdaniem, jedynym plusem ekspansji świątecznej, zaczynającej się w połowie listopada, jest pojawiające się już na półkach wino z korzeniami, które tylko czeka na podgrzanie.
Ale ja miałam o książce, a nie o świętach i winie. W "Wampirze z MO" po raz kolejny spotykamy znanych nam bohaterów z warszawskiej Pragi. I zapewniam, że raczej się nie zmienili. Ślusarz Marek, spawacz Igor i licealistka Gosia nadal walczą ze swoimi niecodziennymi problemami, naginając absurdalną rzeczywistość do granic niemożliwości. W tym tomie większą rolę odgrywają postaci do tej pory drugoplanowe - jak chociażby hrabia, który za wszelką cenę stara się udowodnić starym znajomym zza granicy, że zmiana ustroju na socjalistyczny, wcale nie nadszarpnęła jego pozycji. Kto powiedział, że arystokrata, niegdyś jadający obiady z księciem Poniatowskim, nie może nosić zniszczonych butów marki Relaks? Pojawiają się też bohaterowie dotąd nieznani, jak chociażby Zenek, pracownik fabryki przeobrażony przez bezpiekę w zombie, tylko po to, aby odnalazł innych przedstawicieli tego gatunku grasujących po stolicy. Nie zmieniają się również czarne charaktery - tajny oddział ubecji nadal walczy z istotami nadprzyrodzonymi, a babcia Adelajda chce za wszelką cenę dopaść swoją wnuczkę-wampirzycę. I jest fajnie, chociaż nie tak dobrze jak za pierwszym razem.
W pierwszej części przymknęłam oko na język i nadal mam zamiar to robić. Nie jest idealnie, ale tak jak od bohaterów komedii nie wymagam posługiwania się idealną polszczyzną, tak od książek będących dla mnie rozrywką sensu stricte, nie będę żądała puryzmu językowego. Jednak tym, co położyło rysę na radości z tego zbioru opowiadań, była wtórność pomysłów. Być może miał na to wpływ fakt, że wysłuchałam "Wampira z MO" zaraz po "Wampirze z M-3" i nie zdążyłam jeszcze nic zapomnieć. Mam jednak wrażenie, że część zdarzeń, pojawiająca się w drugiej części przygód praskich krwiopijców, została nadmieniona w poprzedniej publikacji. Również sposoby, których wampiry używają do rozwiązywania swoich problemów, stały się schematyczne. Autor stara się wprowadzać jakieś urozmaicenia, ale w połowie książki zaczynałam mieć wrażenie, że gdzieś już to słyszałam. Momentami opowiadaniom, po prostu, brakuje świeżości. Z drugiej strony, motywy i mechanizmy znane z pierwszej części doskonale zagrały również tym razem. Walka z absurdem poprzedniego ustroju, wyśmiewanie popkulturowych wytworów wampiropodobnych, humor sytuacyjny, odnoszenie się do stereotypów... To wszystko nadal funkcjonuje i wywołuje uśmiech na twarzy.
Podsumowując, "Wampir z MO", szczególnie w interpretacji lektorskiej Macieja Kowalika, to dobry pomysł na poprawę humoru. Jeśli komuś przypadły do gustu poprzednie przygody krwiopijców z warszawskiej Pragi, spokojnie może sięgać i po tę książkę. Nie oczekujmy jednak zbyt wiele. I, choć chętnie zapoznałabym się z nowymi przygodami PRL-owskich wampirów, gdyby takie powstały, poczekałabym z nimi do następnej jesieni. A może jeszcze dłużej... Co za dużo to niezdrowo.

sobota, 19 listopada 2016

Nie każda książka musi uczyć, niektóre, po prostu, bawią - o "Wampirze z M-3" A.Pilipiuka

A.Pilipiuk, "Wampir z M-3", Fabryka słów, 2014

Niczego się z tej książki nie nauczycie... No, chyba, że macie naście lat, nigdy nie zdarzyło Wam się oglądać klasyków komedii z czasów PRL, a Wasi nauczyciele od historii i języka polskiego mają tak wielkie zaległości, że nie wymsknęło im się słówko o tym, co w kraju działo się po II wojnie światowej. Wtedy, być może dowiecie się czegoś, czego jeszcze nie wiedzieliście o realiach poprzedniego ustroju. Ale nie martwcie się, ta książka nie służy do nauki, głębszych refleksji czy rozliczeń z Polską Ludową. "Wampir z M-3" Pilipiuka to czysta rozrywka, kilka lekkich opowiastek o tym, jak radzić sobie będąc absurdem w absurdalnym wręcz kraju. I, wbrew pozorom, cieszę się, że tę książkę poznałam i to właśnie w postaci audiobooka. Bo dzięki niej mogłam przemierzać zalane deszczem ulice z szerokim uśmiechem na twarzy.
"Wampir z M-3" Andrzeja Pilipiuka to zbiór opowiadań o wampirach z warszawskiej Pragi, które nie tylko muszą zmagać się z własną nadnaturalnością i problemami z nią związanymi, ale również z ustrojem państwa i jego władzami ze specjalnym, zajmującym się walką z zabobonem, Wydziałem Z na czele. I trzeba przyznać, że tym rodzimym wampirom z Polski Ludowej bardzo daleko do wzorów znanych z innych książek. Zamiast idola współczesnych nastolatek, Edwarda Cullena (z którego Pilipiuk nie raz i nie dwa bezlitośnie drwi) mamy ślusarza Marka, wiecznego robola, od ponad stu lat na stanowisku, spawacza i komunistę Igora, nowo przemienioną wampirzycę Gosię, będącą córką ważnej szychy partyjnej, domorosłego profesora biologii i hrabiego pamiętającego jeszcze czasy sprzed rozbiorów. Do bohaterów często dołączają również inne istoty nadnaturalne, od mumii przez zombie do wilkołaków. Spodziewać można się wszystkiego, przede wszystkim gry ze stereotypami, zabawy postaciami z fantastycznej mitologii i literatury i lekko nostalgicznej drwiny z poprzedniego systemu.
Z góry mówię, że nie jest to książka idealna. Język momentami kuleje, można znaleźć tam, na przykład, takie kwiatki jak "cofnąć się do tyłu", jednak całość, przynajmniej w wersji audio, nie razi. Sam PRL też wydaje się zanadto spłaszczony i przypuszczam, że ci, którzy choć odrobinę go pamiętają, z pewnością to zauważą. W końcu to, co dla mnie jest złożonym z absurdów tłem wydarzeń, dla ludzi w wieku trzydzieści plus jest rzeczywistością, w której żyli i którą w mniejszym lub większym stopniu pamiętają. Sam zbiór opowiadań wydaje się być adresowany wyłącznie albo w dużym stopniu do osób, które zorientowane w literaturze fantasy i nurtach popkultury, wyrastających wokół niej, Bez takiej wiedzy część motywów wydaje się niezrozumiała. Śmiem przypuszczać, że brak minimalnej choć znajomości realiów poprzedniego ustroju, też może utrudniać odbiór.
Nie zmienia to jednak faktu, że "Wampira z M-3" słuchało mi się bardzo dobrze. I to nie tylko ze względu na lektora, Macieja Kowalika, z którym spotkałam się po raz pierwszy. Jego głos sprawił na mnie bardzo dobre wrażenie, a postaci z książki, w szczególności Gosia, miały swój odrębny wymiar i charakter, na który sposób odczytywania ich kwestii wpłynął bardzo znacząco. Jednak "Wampir z M-3" Pilipiuka to przede wszystkim kilka historii przepełnionych humorem i gamą nadnaturalnie naturalnych postaci, których nie da się nie lubić. Nie zrozumcie mnie źle, nie uważam tej książki za wybitną. Ale kiedy za oknem ciemno i mokro, a nastrój, tak jak temperatura, zbliża się do zera, warto zapoznać się z czymś, co wywołuje uśmiech na twarzy. Osobiście, zamiast marnych amerykańskich komedii i jeszcze słabszych polskich kabaretów, wolę posłuchać/poczytać Pilipiuka. I właśnie w celu obcowania z kilkunastoma krótkimi, acz zabawnymi historiami, polecam Wam tę książkę.
I jeszcze jedno, bo nie mogę się powstrzymać. Kilka tygodni temu czytałam wywiad z profesorem Głowińskim, którego głównie przesłanie mówi o tym, że język obecnych władz państwowych bazuje na tych samych mechanizmach, co propaganda PRL.1) Po wysłuchaniu stylizacji językowych Pilipiuka muszę się z tą tezą zgodzić. Dobrze chociaż, że PO, Niemcy czy Rosja nie zrzucają nam stonki na pola, jak zwykli to ponoć robić przedstawiciele amerykańskiego imperializmu.
1) Książki. Magazyn do czytania, nr 3/2016, s. 64-67.