Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Elizabeth Strout. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Elizabeth Strout. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 8 grudnia 2016

"Olive Kitteridge" Elizabeth Strout, czyli kilka pięknych opowieści o smutkach i radościach przeciętnego życia.

E.Strout, "Olive Kitteridge", tłumaczenie E.Horodyska, Wydawnictwo Nasza Księgarnia 2014.

Przepadam za książkami Elizabeth Strout, więc wiedziałam, że prędzej czy później sięgnę po nagrodzoną Pulitzerem "Olive Kitteridge". I choć na okładce pada słowo powieść, zdaniem samej autorki, krytyków i moim, jest to raczej zbiór opowiadań powiązanych przez pojawiające się w nim postaci. Strout w swojej twórczości opisuje historie zwykłych ludzi oraz ich wzajemne relacje, które nie zawsze są takie, na jakie wyglądają.
"Olive Kitteridge" opowiada o kilku mieszkańcach niewielkiego miasteczka w purytańskim stanie Maine. Tytułowa bohaterka pojawia się na kartach każdego z nich, czasami w formie wspomnienia, czy obiektu plotki, a dużo częściej jako postać pierwszo lub drugoplanowa. Czytelnik może mieć wrażenie, że historie, w których Olive jest tylko tłem, tak naprawdę dopowiadają wiele do jej biografii. A kimże jest pani Kitteridge? Emerytowaną nauczycielką matematyki, którą uczniowie wspominają w słodko-gorzki sposób, kapryśną i wymagającą matką zapatrzoną we własnego syna, bezceremonialną i arogancką mieszkanką małego miasteczka, gdzie czuję się kimś ważnym, kochającą żoną aptekarza o gołębim sercu. Jej obraz na tle innych i pośród nich pozwala poznać specyficzny mikroświat małych miasteczek, unikalny ekosystem wzajemnych relacji, w którym nie wiadomo, co jest prawdą, co kłamstwem, a co konwenansem.
Tym, za co uwielbiam u Elizabeth Strout jest narracja, jaką stwarza w swoich książkach. Potrafi ona za pomocą prostego języka, bez wyszukanych opisów pokazać najskrytsze ludzkie uczucia, od miłości przez zazdrość do nienawiści. Autorka nie wplątuje swoich bohaterów w niewiarygodne sytuacje. Nie można znaleźć u niej afer, z których trudno się wyplątać. Cóż bowiem może się dziać w małym miasteczku w purytańskim Maine? Niewiele więcej niż w jego polskim odpowiedniku. Największymi skandalami są rozwody, romans czy homoseksualizm. Ale Strout rzadko pisze nawet o nich. Skupia się na małych historiach zwykłych ludzi - na tym, że można zapałać zupełnie platonicznym uczuciem do pracownicy, kiedy żona robi się nie do zniesienia, że trzeba sobie poradzić z utratą pracy, chorobą, starością, niedołężnością, dziećmi opuszczającymi dom i zakładającymi własne rodziny, które nie do końca spełniają oczekiwania rodziców. Nie myślcie jednak, że to opowiadania przepełnione wyłącznie smutkiem. Strout pokazuje nam, że zawsze jest nadzieja, że nawet w najbardziej jałowym życiu, coś może się jeszcze wydarzyć. Naprawienie dawnych błędów bywa niemożliwe, ale da się żyć, pomimo ich popełnienia. Jednak najpiękniejsze jest to, jak splatają się ze sobą małe życia, z pozoru nieważne i nieistotne. Ponieważ każdy, choć może niezbyt wiele wnosi z perspektywy globalnej, ma swoje miejsce w lokalnym mikroświecie, i, nawet przypadkiem, może odmienić czyjeś życie. Sympatyczna pani ze sprzedaży wysyłkowej rozmową wybijającą się poza schemat, pomaga wyzbyć się młodej dziewczynie wyrzutów sumienia, a arogancka dawna znajoma, zagadując kogoś, jest w stanie odwieść go od samobójstwa. Strout udowadnia swoim czytelnikom, że codzienność i zwykłość może być piękna i jest tak samo wartościowa jak zdobywanie szczytów każdej z możliwych dziedzin.
A co do samej Olive - jej historia jest jedną z tysięcy historii kobiet na całym świecie. Tych, które nie należą do piękności, są inteligentne, ale nie wybitne, całe życie spędzają z jednym mężczyzną, poświęcają się dziecku, ale nic nie poradzą na to, że nie są idealnymi matkami. Nie wiadomo, co na nie wpływa. I choć na pierwszy rzut oka Olive wydaje się grubiańską paniusią, niezasługującą na swojego cudownego męża, w pewnym momencie zaczynamy ją lubić. Bo wbrew pozorom, bardzo mało w niej fałszu. Jeśli robi czy mówi coś, co nie jest do końca autentyczne, czyni to dla dobra rozmówcy czy własnego dziecka. A potem odbija to sobie, chociażby, niszcząc ukryte na dnie szafy ubrania, należące do synowej, która właśnie ją obraziła. Zaczynamy rozumieć nieznośne postępowanie Olive, zauważać, że niektóre rzeczy robi ze strachu lub samotności, że jest przepełniona emocjami, z którymi nie do końca umie sobie poradzić, bo chociaż nauczono ją bezpośredniości, nikt nie powiedział jej jak rozmawia się o własnych uczuciach.
Nie wyobrażam sobie, że mogłabym nie przeczytać "Olive Kitteridge". Wam też radzę się skusić. To jedna z tych książek, które pozwalają nam inaczej patrzeć na świat. Przecież małe miasteczka są wszędzie, a dzieje ich mieszkańców bywają całkiem podobne. Jednak te pełne szarych mas miejsca, naprawdę mają za obywateli różnorodnych ludzi, przepełnionych swoimi troskami, nadziejami i uczuciami. Nawet jeżeli ich nie dostrzegamy, albo są dla nas jedynie kolejną kategorią statystyczną, którą należy wyodrębnić podczas prezentowania wyników wyborów. "Olive Kitteridge" polecam z całego serca, jak i pozostałe książki Strout wydane w Polsce do tej pory. Ja, niestety, publikacje tej autorki chwilowo wyczerpałam. Na szczęście, pozostaje mi jeszcze serial HBO stworzony na podstawie recenzowanej dzisiaj powieści. Ale pamiętajcie o złotej zasadzie: najpierw książka potem ekranizacja!

czwartek, 3 listopada 2016

Czy z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach? - "Bracia Burgess" E. Strout.

E. Strout, "Bracia Burgess", tłumaczenie M. Maruszkin, Wydawnictwo Wielka Litera 2016

Kiedy przeczytałam krótki opis na okładce "Braci Burgess" Elizabeth Strout, pomyślałam, że mam pecha. Po raz kolejny trafiłam na książkę, w której pojawiają się prawnicy. To chyba jakieś fatum... Jednak "Braci Burgess" z pewnością nie wybrałam ze względu na opis na okładce. Do samej autorki przekonał mnie magazyn "Książki", którego recenzjom zazwyczaj wierzę. Dzięki jednej z nich przeczytałam "Mam na imię Lucy". Po "Braci Burgess" sięgnęłam już sama, wierząc, że szanse na to, że ktoś, kto napisał bardzo dobrą książkę, stworzy również bardzo złą, są nikłe. Nie myliłam się. "Bracia Burgess" to kilka godzin wciągającej, wzruszającej lektury na najwyższym poziomie.
Strout ma niezwykły talent do opisywania trudnych rzeczy za pomocą prostych słów. Czytając jej prozę, nie spotkamy się z szeregami zdań złożonych i wyszukanymi frazami. Jest to ewidentna zaleta, ponieważ, dzięki takiemu podejściu, bohaterowie "Braci Burgess" nabierają autentyczności. Również dialogi wydają się być niewymuszone. Każda z postaci mówi na swój sposób, ale tak. że równie dobrze moglibyśmy usłyszeć takie słowa od brata czy sąsiada. Zaletą prozy Strout jest naturalność. Dzięki niej język staje się elementem tła opowiadanej historii.
A o czym dokładnie opowiadają "Bracia Burgess"? O relacjach rodzinnych, międzyludzkich, o nieszczerości, przemilczaniu, chowanych urazach, ukrywanej agresji. O rozpadzie więzi. Ale także o społeczeństwie, które nie daje sobie rady z innością, z przezwyciężeniem własnych uprzedzeń. Głównymi bohaterami są tytułowi bracia Jim i Bob, oraz siostra bliźniaczka tego drugiego, Susan. Pochodzą oni z małego miasteczka Shirley Falls w konserwatywnym i purytańskim stanie Maine. Każde z nich żyje swoim życiem i zmaga się z własnymi problemami. Jim - odnoszący sukcesy nowojorski prawnik korporacyjny razem z kochającą żoną Helen cierpią na syndrom opuszczonego gniazda po wysłaniu na studia trójki swoich dzieci. Bob, również prawnik z Nowego Jorku, ale na znacznie niższym szczeblu, zmaga się nie tylko z rozwodem ale i traumą z dzieciństwa. Wszystko wskazuje na to, że w wieku czterech lat doprowadził do śmierci ojca, a sam nawet tego nie pamięta. Natomiast Susan, samotna i opuszczona zarówno przez braci, jak i przez męża, nadal mieszka w rodzinnym miasteczku i wychowuje tam samotnie nastoletniego syna, Zacha. W powieści starają się zachowywać status quo. Aż pewnego dnia Zach wrzuca świński łeb do pobliskiego meczetu, do którego uczęszczają Somalijczycy. Uporządkowany świat rodziny Burgessów zaczyna się walić.
Drugą, równie ważną płaszczyzną "Braci Burgess" są relacje społeczne. Na długo przed incydentem z udziałem Zacha do homogenicznego miasteczka wprowadzają się uciekający przed wojną i prześladowaniami uchodźcy z Somalii. Strout pokazuje nam zarówno ich niepewność, zagubienie w zderzeniu z całkowicie obcą kulturą i tęsknotę za własną ojczyzną, jak i postawę mieszkańców Shirley Falls, którzy z jednej strony mówią o tolerancji, a z drugiej cały czas traktują Somalijczyków jak obcych, nazbyt odbiegających od gloryfikowanego przez nich wzoru. Miejscowi krytykują przybyszów za brak znajomości języka, a sami zazwyczaj nie potrafią poprawnie wymówić nazwy ich narodowości w swojej ojczystej mowie. 
Trudno mi znaleźć złe strony w powieści Elizabeth Strout i nie mam zamiaru doszukiwać się ich na siłę. Osiągnięcia autorki mówią same za siebie: za jedną ze swoich książek dostała Pulitzera, za inną, nominowano ją do Nagrody Bookera. W "Braciach Burgess" Strout wykorzystuje nie tylko swoje umiejętności opisywania psychologicznej głębi postaci i relacji społecznych, ale także korzysta z wykształcenia prawniczego, aby jak najlepiej ukazać czytelnikom mechanizmy, które rządzą życiem człowieka popełniającego wykroczenie lub przestępstwo. Autorka przedstawia nam błyskotliwą opowieść o tym jak ludzki egoizm zwycięża nad powinnościami i szeroko pojętą moralnością. Naprawdę warto się z nią zapoznać.