środa, 26 października 2016

"Harry Potter i przeklęte dziecko" J.K. Rowling, J. Tiffany'ego i J. Thorne'a, czyli wielka nadzieja i małe rozczarowanie.

Tekst zawiera spoilery dotyczące fabuły wcześniejszych historii o Harrym Potterze.
J.K. Rowling, J. Tiffany, J. Thorne "Harry Potter i przeklęte dziecko", 
Tłumaczenie: M. Hesko-Kołodzińska i P. Budkiewicz, wydawnictwo Media Rodzina 2016.

Serię o Harrym Potterze zaczęłam czytać jako jedenastolatka i to od drugiego tomu. Potem był czwarty, trzeci i pierwszy. W roku 2001 więcej nie było. Wspomnienia o tym jak wykradałam z bieliźniarki mojej babci "Więźnia Azkabanu" kilka dni przed urodzinami, na które miałam go dostać, zawsze pozostaną dla mnie częścią magii świata czarodziejów. Harry Potter sprawił, że złapałam bakcyla czytelnictwa i zostało mi to do dziś. Od czasu "Zakonu Feniksa" rozentuzjazmowana wyczekiwałam polskich premier kolejnych części, wściekła na cały świat, że anglojęzyczni czytelnicy mogą poznać dalsze losy bohatera dużo wcześniej. Był to dla mnie szczyt niesprawiedliwości.
Do ósmej części podeszłam jednak z większym dystansem. Niby mogłam ją kupić już w dniu światowej premiery. Dwa dni po niej miałam nawet książkę w ręku, czekając na samolot na kopenhaskim lotnisku. Przeczytałam wtedy pierwsze kilka stron i dałam sobie spokój. Bałam się, że zabiję całą magię dzieciństwa. Mimo to poszłam na polską premierę książki, bawiłam się na niej jak pięciolatka, nadal mam na nadgarstku naklejany tatuaż z logo pojawiającym się na okładce, zrobiono mi kilka potencjalnie kompromitujących zdjęć, a kiedy czterdzieści minut po północy odeszłam od kasy z własnym egzemplarzem, uśmiech nie schodził mi z twarzy. "Harry'ego Pottera i przeklęte dziecko" otworzyłam jednak dopiero dzisiaj, ponieważ mój dziecięcy entuzjazm się wyczerpał. Wolałam skończyć doczytaną do połowy powieść Dostojewskiego. Pomyśleć, że kiedyś w dniu premiery Harry'ego potrafiłam rzucić wszystko, od lektury zadanej na dzień następny do innej, fascynującej dla mnie powieści.
Rezerwa ta po części wynikała z rozczarowania. (Tutaj pojawią się wspomniane spoilery.) Ponieważ "Insygnia Śmierci" skończyły się beznadziejnie. Po bitwie, po stratach, po zgliszczach i podwalinach nowej nadziei J.K Rowling zaserwowała swoim czytelnikom cukierkowy epilog o tym jak wszyscy się kochają, mają idealne dzieci, które odprowadzają do szkoły. Ba, nawet zachowują się uprzejmie w stosunku do swoich wrogów. Lukier lał się strumieniami. I co z tego, że większość czytelników tego oczekiwała? Autor nie powinien karmić fanów banałem. (Patrzcie na G.R.R. Martina - ten dopiero się nie patyczkuje!) Właśnie przesłodzonej fabuły obawiałam się w "Przeklętym dziecku" i ... cóż, trudno powiedzieć.
"Harry Potter i przeklęte dziecko" zaczyna się od sceny z epilogu "Insygniów śmierci". Oczywiście przepisanej, ponieważ ósma część przygód już nie takiego młodego czarodzieja jest dramatem. Mi to nie przeszkadzało, ponieważ miałam przed oczami dziesiątki, jeśli nie setki scenariuszy teatralnych i tekstów dramatów współczesnych, więc zdążyłam się przyzwyczaić. Jednak ten rodzaj literacki dla wielu jest uciążliwy. Odbiera też część z radości czytania, ponieważ większość uczuć postaci, a także sposób ich myślenia, jest przed czytelnikiem ukryty. Forma dramatu ma jednak i swoje dobre strony: nie ma bohatera wiodącego, obserwujemy wydarzenia z perspektywy ogólnej, nie mamy do czynienia tylko z Harrym, ale i jego rodziną, przyjaciółmi, czy dziećmi. Większość wydarzeń skupia się wokół Albusa Severusa Pottera - młodszego syna chłopca, który przeżył i Scorpiusa Malfoya - jedynego potomka Dracona.
Nie chcę zdradzać zbyt wiele z fabuły "Przeklętego dziecka". Powiem jednak, że nasi ukochani bohaterowie spadają z piedestału. Utracili na swojej niemal pomnikowej doskonałości i wyszło im to na dobre. Nie zaprzeczam, że i w siedmiu poprzednich częściach nie byli całkowicie wolni od przywar, ale, cóż, jak już wspominałam, ten lukrowy epilog... Jeśli chodzi o samą intrygę, wydaje mi się ona grubymi nićmi szyta. Być może ma na to wpływ forma, ale powieści dużo bardziej wciągały i zaskakiwały. Sztuka jest raczej przewidywalna. Dużo też odwołań do przeszłości, powtarzalności motywów. Kiedy bohaterowie po raz kolejny wykonują tę samą czynność, aby wszystko zmienić, czytelnik nie jest już zaskoczony. Troszeczkę rozczarowuje również zakończenie, które trwa zbyt krótko i brakuje mu rozmachu. Na szczęście, tym razem postaci do końca pozostają sobą i nic nie dzieje się dwadzieścia lat po akcji "Przeklętego dziecka".
"Harry Potter i przeklęte dziecko" to pozycja dla fanów i chyba tylko dla nich. Oddaje nam świat naszego dzieciństwa, w innej, bardziej dorosłej formie. I dobrze. Przez samo odczarowanie znienawidzonego przeze mnie zakończenia ma wielki plus. Pokazuje również, że nawet czarodzieje mogą być prawdziwymi ludźmi z całkiem przeciętnymi problemami rodzinnymi. Jeśli chodzi o brak rozmachu, śmiem przypuszczać, że wymusza to przeznaczenie tekstu dla teatru. Wydaje mi się, że zobaczenie sztuki na żywo dla wielu z nas graniczy z cudem, dlatego cieszę się, że książka została wydana. Ale tym, którzy Harry'ego Pottera nie kochają bezwarunkowo całym sercem polecam siedem długich powieści.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz