środa, 22 lutego 2017

Dom zawsze pozostanie domem, tak długo jak łączą się z nim emocje... - o "Cieniu eunucha" Jaume Cabre

J.Cabre, "Cień eunucha", tłumaczenie A.Sawicka, Wydawnictwo Marginesy,2016.
O tym, że Jaume Cabre jest obecnie modnym pisarzem dowiedziałam się z Instagrama jakieś dwa tygodnie po tym, jak bibliotekarka wręczyła mi dwie jego powieści i zapewniła, że będę zachwycona. Miała rację. W końcu poleca mi książki od jakiś dwudziestu lat, więc wie, co robi. Na moim "stosiku" czeka jeszcze "Wyznaję", ale jak na razie podzielę się z Wami zachwytami nad "Cieniem eunucha".
Miquel właśnie stracił przyjaciela. Jego współpracownica, Julia, zaprosiła go na kolację do uroczej restauracji pod Barceloną, aby porozmawiać o zmarłym i zdobyć informacje na jego temat do artykułu, który planuje napisać. Kobieta nie wie jednak, że zabrała Miquela do miejsca, do niedawna, będącego jego domem. Ta niecodzienna wizyta i zderzenie z domem, który utracił prowokuje mężczyznę do opowiedzenia historii swojego życia, a także zaskakujących dziejów jego przodków, żyjących w tym samym miejscu od pokoleń. Miquel szczególną uwagę zwraca na relację z wujem Maurycym - drugim, obok głównego bohatera, narratorem tej opowieści, sprawującym pieczę nad pisaniem rodzinnej historii.
Jeśli myślicie, że będziecie mieli do czynienia z nudną sagą rodzinną, mylicie się. "Cień eunucha" wprawia czytelnika w zauroczenie i balansuje między przeróżnymi gatunkami od powieści obyczajowej, przez romans, do książki politycznej. Ale nie to jest głównym atutem tej lektury. Najpiękniejszy jest tu język. Nie pamiętam kiedy ostatnio zachwycałam się tak frazą, intertekstualnością, czy plastycznością zdań. Wystarczy napomknąć chociażby o przydomkach, jakie autor nadaje poszczególnym bohaterom w zależności od sytuacji, w jakiej akurat tkwią. Kiedy zbierzemy te określenia tworzy się swoista litania korespondująca z biblijnymi nawiązaniami do zachowań bohaterów, które również pojawiają się w powieści. Zachwyca również wręcz muzyczna budowa powieści. Nie chodzi tylko o tytuły poszczególnych części "Cienia eunucha", nawiązujące do budowy utworów muzycznych, czy fragmenty pieśni i nuty, które możemy znaleźć w środku. Treść i tempo są niezmiennie związane z muzyką - czytając książkę mamy czasami wrażenie, jakbyśmy słuchali utworu muzycznego, wprowadzającego nas w piękną historię, tylko tym razem zamiast nut i dźwięków, użyto słów, nadając historii dozę dosłowności. Jeśli spojrzeć na to z boku, możemy język Cabre w minimalnym stopniu porównać do pieśni chrześcijańskiej - nabożnego, przepełnionego mistycyzmem tekstu, który przedstawia nam prawdę objawioną. To porównanie staje się jeszcze ciekawsze w kontekście treści.
Bowiem "Cień eunucha" nie daje jej jednoznacznych odpowiedzi. Dzieje rodu Gensana pełne są tajemnic, ale nie zostają one rozwiązane od razu. W każdej z nich czai się ziarnko niepewności, a czasami okazuje się, że zbieracz rodzinnej historii nie podał nam właściwej jej wersji z powodu kaprysu. Zarówno Miquel jak i Maurycy pragną tworzyć mity na temat własnej historii, udowodnić, że bycie Gensaną coś znaczy. Jednak nawet oni mają świadomość tego, że snują opowieść o upadku, opartą na zgliszczach tego, co niegdyś mogło być wielkie. Z pokolenia na pokolenia, każdy kolejny Gensana nie był ani na tyle zdolny by dorównać przodkom, ani na tyle odważny, aby przyznać się do błędu. Dwaj narratorzy - Miquel i Maurycy są ostatecznym świadectwem upadku rodziny. Obaj nie dorobili się potomków. Maurycy przez całe życie był bierny wobec wydarzeń rodzinnych i bardziej skupiał się na muzyce, historii i literaturze niż na własnym majątku. Dom i pieniądze zdawały mu się czymś oczywistym, co żyło własnym życiem, poza nim. Miał też sekret, który sprawił, że wszystko, co po nim ocalało, trafiło w cudze ręce. Podobną postawę prezentuje Miquel, wieczny nieudacznik, angażujący się w ważne przedsięwzięcia ze złych powodów i ponoszący coraz to nowe porażki. W jego świecie, bez względu na to, czy ma się dwadzieścia czy trzydzieści lat, kiedy coś w życiu nie wyjdzie, można zawsze wrócić do domu rodzinnego i lizać rany. Ta nieustająca rezygnacja towarzyszy mu na każdym kroku, bez względu na to, czy chodzi o życie uczuciowe czy pracę. Niezmienna naiwność bohaterów, ich wzloty i upadki, oraz szukanie uzasadnienia teraźniejszości w przeszłości sprawiają, że od historii rodu Gensanów nie można się oderwać.
"Cień eunucha" mnie zaczarował. To opowieść, którą chce się nieustannie poznawać. Może nie jest wybitna, ale bardzo dobra i ma w sobie to coś, co sprawia, że czytelnik, poznając ją, trafia do całkiem nowego świata. Nie wiedząc niemal nic o Katalonii, czułam klimat barcelońskich ulic, wyobrażałam sobie, że wraz z bohaterami siedzę w bibliotece rodziny Gensana i patrząc na portrety przodków poznaję tragiczne losy ludzi, którzy cały czas myśleli, że powinni osiągać coraz więcej. "Cień eunucha " polecam z całego serca wszystkim tym, którzy lubią zanurzyć się w powieści. I zapewniam, że po tej lekturze, już niedługo sięgnę po kolejną powieść Jaume Cabre.

sobota, 18 lutego 2017

Kolejne kryminalne rozczarowanie, czyli "Raj" Lizy Marklund...

L.Marklund, "Raj", tłumaczenie K. Knockenhauer, Wydawnictwo Czarna Owca, 2010.
Chciałabym powiedzieć, że Liza Marklund wyrobiła sobie już dobrą pozycję w świecie miłośników kryminałów, ale nie mogę, ponieważ słyszałam zbyt wiele opinii na temat przeciętności tej autorki. Przeczytałam już "Żelazną krew", ponieważ była relatywnie tanim dodatkiem do tygodnika "Polityka", oraz "Studio sex", gdyż, mimo wszystko, staram się poznać pierwszy tom serii kryminalnych, do których zaglądam. Na "Raj" trafiłam w bibliotece. Szybkie spojrzenie na kilka pierwszych kartek uświadomiło mi, że mam do czynienia z drugą częścią cyklu o Annice Bentgzon, a że miałam właśnie ochotę na lekką, nieangażującą książkę powiedziałam sobie "czemu nie?".
Annika Bentgzon to dziennikarka z nocnej zmiany szwedzkiej popołudniówki, na co dzień zajmująca się korektami i nie do końca pogodzona z tragicznymi wydarzeniami, z którymi zmagała się przed rokiem. Obecnie zajmuje się głównie korygowaniem tekstów na temat ogarniającego całą Szwecję sztormu. W tych okrutnych okolicznościach przyrody ginie ciężarówka pełna papierosów z przemytu. Jakby tego było mało podczas jej zaginięcia zostają zamordowani dwaj mężczyźni. W międzyczasie do gazety, w której pracuje Annika zgłasza się szefowa fundacji "Raj" - kobieta obiecująca ludziom ucieczkę przed najgorszymi prześladowcami. Jeśli dołączymy do tego mafię jugosłowiańską i kobietę, która musi ukrywać się przed zbrodniarzem wojennym, zapowiada się  całkiem intrygująca historia.
Niestety, nie jest aż tak dobrze, jak mogłoby się wydawać. Intryga zarysowana przez Marklund, choć z założenia ciekawa, ma swoje słabe i przewidywalne elementy. W końcu kiedy w powieści kryminalnej widzimy kobietę, która wygląda i zachowuje się nieskazitelnie, od razu podejrzewamy ją o coś złego. I właśnie tego typu postać całkowicie pogrążyła połowę intrygi "Raju". Podejrzenia czytelnika robią się jednoznaczne. Dla kontrastu wątek dotyczący jugosłowiańskiej mafii i jednego z jej członków należy do mocnych stron powieści. Choć przypuszczam, że dużo bardziej emocjonował tych, którzy nie posługują się językiem słowiańskim, gdyż kluczem do rozwiązania tej intrygi były dwa słowa, które każdy Polak rozpozna od razu. Dla Skandynawa czy mieszkańca Europy Zachodniej była to z pewnością podsycająca napięcie enigma.
Trudno pominąć w recenzji postać głównej bohaterki, która z założenia miała być silną kobietą, ale stanowczo za dużo płacze i to non stop z tych samych powodów. Jakby tego było mało nie do końca wie, co zrobić ze swoim życiem. Niby ma wyznaczony cel - chce zostać dziennikarką, ale w obliczu wyjątkowych okoliczności, jest w stanie porzucić wszystkie swoje marzenia. Do tego życie uczuciowe organizuje sobie na chybił trafił, co kończy się tak, a nie inaczej tylko dlatego, że wyczerpała już wszystkie limity nieszczęścia w miłości. Annika Bentgzon nie jest bohaterką, o której pragnę czytać. Kryminałowi potrzebna jest silna, niezależna kobieta z nutą wrażliwości. Zamiast tego dostajemy niezdecydowaną panienkę, która w sytuacjach granicznych jest zdolna do działania, ale na co dzień zadowala się leżeniem na materacu i użalaniem się nad własnym losem.
Skoro piszę o książce, wypadałoby też wspomnieć co nieco o języku. Cóż - Jelinek czy Joyce to to nie jest, ale i być nie musi. W końcu mamy do czynienia z literaturą popularną. Jednak w tym prostym, przejrzystym stylu irytuje nagminne powtarzanie słów. Znając odrobinę języki skandynawskie, mam świadomość, że część z tych powtórzeń jest uwarunkowana składnią szwedzkiego oryginału. Ale nie od tego mamy tłumaczy, żeby przekładali wszystko słowo w słowo. Czasami warto dołożyć jakiś synonim, albo zaimek, żeby całość brzmiała dobrze po polsku bez zbyt dużej ingerencji w treść.
Przyznam, że czekam na kryminał z kobietą w roli głównej, który mnie nie rozczaruje. Cykl Mroza z Joanną Chyłką nie jest zły, ale tom czwarty całkowicie pozbawił bohaterkę siły. "Cztery żywioły Saszy Załuskiej" Bondy zapowiadały się nieźle, ale już w drugim tomie bohaterka zaczęła się wikłać w dziwne romanse. Camilla Läckberg po "Księżniczce z lodu" oddała pierwsze skrzypce w swoim cyklu mężczyznom. A powieści Lizy Marklund z Anniką Bentgzon z roli głównej z tomu na tom coraz bardziej mnie rozczarowują. "Raj" nie jest całkowicie złą książką. Kiedy potrzebowałam niezbyt angażującej lektury na ciężki i nerwowy czas remontu, sprawdził się całkiem nieźle. Ale gdybym go kupiła, albo czytała w innych okolicznościach, pewnie czułabym się zawiedziona. Dlatego Wam tej powieści nie polecę, mimo że kocham skandynawskie kryminały. Trudno - nie wszystko może być idealne. A moje poszukiwania dobrego kryminału z kobietą w roli głównej po raz kolejny uznaję za otwarte.

wtorek, 14 lutego 2017

Historie, które dobrze znamy zmieniają się na naszych oczach - o "Zagrodzie zębów" Wita Szostaka

W.Szostak, "Zagroda zębów", Wydawnictwo Powergraph, 2016.

Do niedawna Wit Szostak był pisarzem, którego wiecznie miałam w planach. Widziałam kilka programów kulturalnych, w których brał udział i podobały mi się jego wypowiedzi, jednak, jak wszyscy wiemy, dużo łatwiej gapić się na ekran, niż chwycić za książkę. Kiedy w księgarni w ręce wpadła mi "Zagroda zębów" wiedziałam, że to niezły wybór na moje pierwsze spotkanie z tym pisarzem. Od dziecka lubiłam grecką i rzymską mitologię, więc wariacje na temat Odysa, to coś w sam raz dla mnie.
"Zagroda zębów" to zbiór miniatur na nowo opowiadających mit o Odysie. Niby każdy z nas zna tę historię od dziecka: Odyseusz tuż po wojnie trojańskiej przez dwadzieścia lat tuła się z miejsca na miejsce, przeżywa różne przygody i nie może wrócić do Itaki, gdzie czeka na niego ukochana i wierna żona Penelopa oraz syn - Telemach, który nawet nie ma prawa pamiętać ojca. A co jeśli wyglądało to inaczej? Jeśli pomnikowe postaci wcale nie są wzorami, a Odyseuszowi nie udało się wrócić do domu? Albo wrócił do niego tylko po to, aby dowiedzieć się, że nikt na niego nie czeka? Wit Szostak przedstawia nam szereg wariantów historii, którą dobrze znamy, zmuszając nas do myślenia i szukania prawdy wśród licznych dywagacji.
Największą zaletą "Zagrody zębów" jest język. Wit Szostak jest mistrzem krótkiej formy. Jego miniatury są wyważone, napisane w pięknym, acz oszczędnym stylu. Można zauważyć również powtarzające się sformułowania i powielane pierwsze zdania podobnych tekstów, które przede wszystkim podkreślają subtelne różnice między poszczególnymi detalami kolejnych wersji mitu. W tych szczegółach tkwi specyficzny rodzaj poetyckości, będący siłą tekstów Szostaka.
Równie ważna jest jednak fabuła. I choć może nam się wydawać, że o micie o Odysie wiemy już wszystko, wariacje Szostaka dają wiele do myślenia. Przecież mit był przekazywany niegdyś z ust do ust, zapisano go dopiero setki lat po powstaniu. Ile możemy wiedzieć o jego pierwotnej wersji? Na ile różniła się ona tej, którą znamy? Czytelnika może zainteresować również obraz bohaterów. Zarówno Odys jak i Penelopa i Telemach, pierwotnie pozbawieni wad, w interpretacji Szostaka, zostają uczłowieczeni, ulegają własnym słabościom i pokusom z zewnątrz. Autor serwuje nam mit w mniejszy lub większy sposób odarty z heroiczności, przez co bliższy czytelnikowi. Pisarz zdaje się kontynuować tradycję starożytnych Greków, którzy tworzyli historie o herosach, by wytłumaczyć i odczarować otaczającą ich rzeczywistość. Szostak uzurpuje sobie prawo do dalszego przetwarzania tej opowieści, bycia współczesnym twórcą mitu, i doskonale się z tego zadania wywiązuje.
"Zagroda zębów" to krótka, zaledwie stustronnicowa książeczka. Duża część z miniatur Szostaka nie zajmuje nawet strony. Jednak są one tak pojemne i dają tyle przyjemności z lektury, że wydają mi się bardziej wartościowe niż wiele grubych tomiszczy. Przede wszystkim jednak "Zagroda zębów" zmusza do myślenia i zastanowienia się nie tylko nad samym mitem, ale także nad naszym postrzeganiem literatury i jej źródeł. Polecam każdemu, kto pragnie czerpać przyjemność z mistrzowsko napisanej prozy.

piątek, 10 lutego 2017

Fikcja oparta na największym bestsellerze świata, czyli "Wszystko ma swój czas" Karla Ovego Knausgårda

K.O.Knausgård, "Wszystko ma swój czas", tłumaczenie M.Wild, Wydawnictwo Skrypt, 2009.
Kiedy przyniosłam tę książkę z biblioteki, myślałam, że napiszę niewiarygodnie pozytywną recenzję i będę pomstować na świat, że "Wszystko ma swój czas" jest w Polsce tak trudno dostępne. W końcu to powieść mojego ulubionego pisarza - Karla Ovego Knausgårda i to napisana jeszcze przed słynną "Moją Walką". Dwa tygodnie temu myślałam, że w ogóle nie została przetłumaczona na język polski. Okazało się jednak, że przed kilkoma laty książka ta została wydana w naszym kraju, w nieznanym mi dotąd wydawnictwie, które chyba już nie istnieje. Nakład był mały, a dodruk jest pewnie niemożliwy. Jakby tego było mało, okładka przeraża. Ale to w końcu Knausgård. Ta książka powinna być świetna. 
"Wszystko ma swój czas" to specyficzna powieść. Opowiada o splątanych losach ludzi i aniołów zarówno w okresie po narodzinach Chrystusa, jak i w czasach starotestamentowych. Narrator nawiązuje w niemal popularno-naukowy sposób do dzieł różnych teoretyków i świętych, a potem snuje opowieści o Kainie i Ablu, Noem i potopie, Locie, życiu jednego z autorów tekstów o aniołach, a także swoim własnym losie. Nie są to opowieści, jakie możemy znaleźć w Biblii, choć oparte są na jej kanwie. To, co Stary Testament opisuje w kilku zdaniach, Knausgård przedstawia na kilkudziesięciu stronach, snując rozważania i podważając to, co bierzemy za oczywistość. Motywem przewodnim powieści jest jednak rola aniołów na ziemskim padole i to, jak współistnieją one z ludźmi. Lecz autor nie wdaje się z czytelnikiem w teologiczne dysputy, nie zajmuje się istotą samego Boga, interesują go jedynie jego posłańcy.
Powieść ta wzbudza we mnie ambiwalentne uczucia. Kiedy wypożyczyłam tę książkę z biblioteki, nie mogłam się doczekać, kiedy po nią sięgnę i zastanawiałam się, jakim kosztem będzie dla mnie przywłaszczenie jej z premedytacją. Dziś już wiem, że ją oddam. Wiadomo, chciałabym mieć na półce wszystkie utwory mojego ulubionego pisarza, ale "Wszystko ma swój czas" nie jest warte wykroczeń. Mimo że przepadam za fabularyzacją tematów biblijnych, muszę stwierdzić, że powieść Knausgårda ma swoje lepsze i gorsze momenty. Części napisane w stylu naukowym czy też popularno-naukowym, były zwyczajnie nudne. Pierwsze czterdzieści stron to istna męka i gdyby cała narracja wyglądała w ten sposób, pewnie, mimo autora, odłożyłabym tę książkę na wieczne nieprzeczytanie. Jednak potem zrobiło się znacznie ciekawiej. Knausgård daje życie biblijnym bohaterom i pokazuje, jak daleko im do ideału. Zdejmuje z piedestału Abla, usprawiedliwia Kaina i wyjaśnia postępowanie Lota. Również Noe okazuje się nieidealny. Kiedy patrzymy na niego z punktu widzenia jego siostry, zmagającej się z potopem, wydaje się bardziej tchórzem niż boskim wybrańcem. W tle tych opowieści pojawiają się anioły. Ich udział w ziemskim życiu wydaje się marginalny, ale w rzeczywistości, może być dużo większy. Knausgård przypisuje im niezwykle ważne role i opowiada o ich człowieczeniu. Kluczem do opowieści jest badacz Antinous Bellori, jego przeżycia i prace dotyczące boskich posłańców. Niestety, ta puenta i pomysł rozwiązania całej kwestii przebywania aniołów na ziemi pozostawia wiele do życzenia. Końcówka rozczarowuje. Tak samo jak pojawiające się na ostatnich stronach autobiograficzne fragmenty. I choć książka była wielokrotnie nagradzana i nie mogę jej zarzucić nic pod względem językowym, czy konstrukcyjnym, muszę stwierdzić, że zawiodła mnie fabularnie.
Mam wrażenie, że "Wszystko ma swój czas" to powieść jedynie dla pasjonatów. Dla tych, którzy uwielbiają tematy biblijne i nie straszna im naukowa stylizacja oraz dla fanów Knausgårda, niewyobrażających sobie, że można przegapić którąś powieść swojego ulubionego pisarza. I choć przychodzi mi to z trudem, muszę powiedzieć, że powieść ta nawet nie umywa się do innych napisanych przez Knausgårda. Jestem nią rozczarowana. I choć naprawdę nie spodziewałam się kolejnej "Mojej walki" wiem, że ten pisarz potrafi pisać w taki sposób, że trudno oderwać się od książki. W tym przypadku było jednak odwrotnie. 

wtorek, 7 lutego 2017

Opowieść o tym, jak wyrzucić z siebie nadmiar gniewu - o "Pani Furii" Grażyny Plebanek

G.Plebanek, "Pani Furia",  Wydawnictwo Znak, 2016.
Czytając najnowszą powieść Grażyny Plebanek wydawało mi się, że tej książki nie napisała Polka. I nie jest to zarzut. Oczywiście, elementy polskie w "Pani Furii" się pojawiają, ale jest to lektura na tyle uniwersalna, że nie można jej zarzucić jednostronnego punktu widzenia i właśnie to jej największy atut. Zacznę jednak od początku.
"Pani Furia" to alter ego głównej bohaterki - Alii (związek imienia z Mohamedem Alim nie jest przypadkowy), córki Eddy'ego - gawędziarza z Kinszasy (tych, którzy tak jak ja nienawidzą geografii informuję, że to stolica Konga) i Mrówki - niezbyt pracowitej miłośniczki wszelkich seriali. Kiedy Alia jest jeszcze bardzo mała cała rodzina przeprowadza się z Kinszasy do Brukseli. "Pani Furia" to opowieść o życiu czarnoskórej dziewczynki w społeczeństwie, które jej nie akceptuje, ale na co dzień się do tego nie przyznaje. Alia musi radzić sobie nie tylko własną tożsamością i innością, ale i samotnością w świecie uszytym na cudzy wymiar. I być może byłoby jej łatwiej, gdyby mogła liczyć na wsparcie rodziny. Jednak od małego musi zajmować się młodszym rodzeństwem, a ojciec, będący powodem przeprowadzki do Europy i jedynym żywicielem rodziny, znajduje powód, aby wrócić do Kinszasy. Historia przedstawia większą część życia Alii i przeplatana jest informacjami o incydentach, podczas których grupa policjantów znęca się nad nielegalnymi emigrantami.
Grażyna Plebanek przed napisaniem "Pani Furii" musiała wykonać wielką pracę researcherską. Choć problemy życia imigrantów w Brukseli nie są jej do końca obce (w końcu sama tam mieszka), poznała także dogłębnie zjawisko afrykańskich gawęd i kulturę mieszkańców Kinszasy. Właśnie dzięki tym badaniom pisarce udało się uzyskać efekt niezwykłej wręcz autentyczności. Może ma na to wpływ fakt, że o Afryce wiedzę mam raczej encyklopedyczną, ale Grażyna Plebanek zaczarowała mnie swoją opowieścią, wprowadziła w świat, którego nie znałam. Życie Alii było dalekie od sielanki. Jako dziecko ukojenie znajdowała w opowieściach ojca, który rzeczywistość przekładał na fascynujące i pełnie magii historie. Po latach, kiedy agresja i furia wzbierała w tej młodej kobiecie, a boks już nie wystarczał, aby się ich pozbyć, dziewczyna sama nauczyła się przekładać najbardziej dramatyczne momenty swojego życia na alegoryczne opowieści, A miała bardzo wiele powodów do frustracji. Zawsze sama, zawsze gorsza, zawsze czarna wśród białych. Brakowało jej jednoznacznego wzorca. Jej matka za wszelką cenę chce wybielić swoją skórę, woli oglądać seriale niż zajmować się dziećmi i ich edukacją. Zależy jej tylko na własnym komforcie i stałych źródłach dochodu, do którego sama nie musi przyłożyć ręki. Po drugiej stronie barykady znajduję się Issa - siostra ojca Alii, mieszkająca w Belgii od dłuższego czasu. Zależy jej nie tylko na zachowaniu własnej, kongijskiej, tożsamości, ale i na równouprawnieniu i wykształceniu dzieci brata. Kobieta ta nie może mieć własnych potomków, dlatego matkuje Alii i jej braciom, podczas gdy Mrówka poświęca swoim dzieciom tylko minimum uwagi. Rozdarta i porzucona przez ojca "Pani Furia" szuka ciepła i miłości poza domem, co owocuje tylko większą frustracją, rozczarowaniem i cierpieniem.
"Pani Furia" opisuje nam ciężkie życie imigranta, i to ten jego aspekt, którego sami nie jesteśmy w stanie pojąć. Na własnej skórze poznałam, jak to jest żyć w obcym kraju bez dobrej znajomości języka, kiedy przedstawiciele mojej narodowości z góry mają przyklejaną łatkę taniej siły roboczej. Swoją wartość należało udowadniać podwójnie, wszędzie, poza międzynarodowym środowiskiem akademickim. Ale ja byłam bladą, niebieskooką blondynką w Skandynawii. Musiałam się odezwać, żeby pokazać, że jestem obca. Sytuacja głównej bohaterki powieści Grażyny Plebanek i jej realnych odpowiedników, jest odmienna. Oni swoją inność noszą na skórze. Nawet nie znając krajów, z których pochodzą, zawsze będą postrzegani przez pryzmat korzeni i przynależności etnicznej. A sytuacja społeczno-polityczna z ich punktu widzenia pogarsza się z dnia na dzień. Książka ma jednak swój drugi aspekt. Pokazuje, że odrzucenie rodzi frustrację, a ona doprowadza do eskalacji przemocy. Nie chcę twierdzić, że jedynym powodem przemocy wśród imigrantów jest odrzucenie przez rdzennych mieszkańców danego kraju, co to, to nie. Pragnę jednak powiedzieć, że patrząc na "innego" cały czas postrzegamy go w kategoriach orientalistycznych i postkolonialnych, A wydaje mi się, że już dawno powinniśmy wyzwolić się z takiego myślenia.
Powieść Grażyny Plebanek to kawał dobrej literatury, który nie tylko wzbudza w czytelniku empatię dla głównych bohaterów i pokazuje blaski i cienie emigracji, ale także uczy. I nie mówię tu o walce z frustracją. Przede wszystkim powieść ta pokazuje, że nie można każdego imigranta postrzegać przez ten sam pryzmat. W końcu mamy Issę, która przez cały czas ciężko pracuje i utrzymuje całą rodzinę, i mamy też Mrówkę - kobietę starającą się za wszelką cenę unikać jakiegokolwiek wysiłku, liczącą na pomoc i finanse innych. Autorka wprowadza nas w niejednoznaczny świat ludzi naznaczonych, tłumaczy, że nie wszystko jest jednoznaczne. A do tego tworzy w imieniu Alii piękne gawędy, które czyta się z niekłamaną przyjemnością. Polecam!

sobota, 4 lutego 2017

Tajemnice sprzed lat zawsze mogą wyjść na jaw - o "Kamiennym żaglu" Åke Edwardsona

Å. Edwardson, "Kamienny żagiel", tłumaczenie M.Kłos, P.Urbanik, Czarna Owca 2012.
"Kamienny żagiel" to szósty tom cyklu kryminalnego o komisarzu Eriku Winterze autorstwa Åke Edwardsona. Przyznam, że czytałam poprzednie cztery. Piąty, niestety, nie wpadł w moje ręce, ale akurat tę serię wypożyczam z biblioteki, więc każdy książkoholik powinien zrozumieć to charakterystyczne zapętlenie kolejności. Muszę również przyznać, że nieznajomość tomu piątego nie przeszkodziła mi w lekturze. Pewnie, gdybym nie znała pierwszych czterech, też szybko zorientowałabym się, o co chodzi.
A o co chodzi w "Kamiennym żaglu"? W trakcie drugiej wojny światowej u wybrzeży Szkocji tonie szwedzki statek. Wszyscy, znajdujący się wtedy na pokładzie, giną. Sześćdziesiąt lat później syn jednego z zaginionych marynarzy otrzymuje tajemniczy list, dotyczący jego ojca. Poruszony mężczyzna jedzie do Szkocji i ślad po nim ginie. Komisarz Winter, wraz ze swoim kolegą z Wysp Brytyjskich - Stevem MacDonaldem, rozpoczynają śledztwo. Tymczasem w Göteborgu policjantka Aneta Djanali zajmuje się sprawą kobiety, nad którą znęca się mąż. Dochodzenie  nie jest jednak tak jednoznaczne, jak wydaje się na pierwszy rzut oka.
Kryminały Åke Edwardsona prezentują wyrównany, całkiem wysoki poziom. Wiadomo, część jest lepsza, część gorsza, ale nie znajdziemy wśród nich typowych gniotów, które odkłada się po pierwszych stu kartkach. Dlatego, kiedy mówię, że "Kamienny żagiel" to słabsza powieść tego autora, nie myślcie, że czytając ją stracicie czas i zanudzicie się na śmierć. Jest dobrze, chociaż mogłoby być lepiej. Dwa, przeplatające się wątki, napędzają akcję, choć należy przyznać, że jeden jest dużo ciekawszy od drugiego (ale to pewnie tylko moja subiektywna opinia). Historia sprzed lat i związana z nią tajemnica są ciekawe, ale dość łatwe do przewidzenia. Dużo bardziej interesujący wydaje się wątek przemocy w rodzinie. Jest on zagadkowy, nieprzewidywalny i związany z bliskimi mi tematami społecznymi. Pozwala spojrzeć na świat, postrzegany przez nas tylko z jednej perspektywy, w zupełnie inny sposób. Przecież nie zawsze oprawcą jest ten, kto złoczyńcą się wydaje.
Interesująca w prozie Edwardsona jest wielogłosowa narracja. Niemal każdy z bohaterów przedstawia historię z innego punktu widzenia, przez co czytelnik ma wgląd w wielowymiarowy obraz sytuacji. Zabieg ten nie tylko buduje napięcie, ale również uświadamia nam wielość moralnych osądów.
Jeśli macie ochotę na lekki, acz ciekawy kryminał, sięgnijcie po książkę Åke Edwardsona. Choć "Kamienny żagiel" na pierwszy rzut oka nie wydaje się idealnym wyborem, jest to interesująca lektura na długi, zimowy wieczór. Perypetie komisarza Wintera są specyficzną przygodą, którą, ze względu na osobowość głównego bohatera, warto zacząć od początku. Jednak tym, zainteresowanym jedynie historią kryminalną, "Kamienny żagiel" może przypaść do gustu.