poniedziałek, 14 listopada 2016

Krótka opowieść o tym, że nie warto odchodzić zbyt szybko - "Włoskie buty" Henninga Mankella

H.Mankell, "Włoskie buty", tłumaczenie E. Wojciechowska, Biblioteka Akustyczna, 2013
Henning Mankell to pisarz znany, przede wszystkim, z serii kryminałów opowiadających o komisarzu Wallanderze. Jednak Szwed ma na swoim koncie również wiele innych książek, z których nieliczne zostały przetłumaczone na język polski. Należy do nich napisana w 2006 roku powieść "Włoskie buty". Przyznam, że nie znałam wcześniej twórczości Mankella nie należącej do gatunku powieści kryminalnej, ale wybierając kolejnego audiobooka, postanowiłam zaryzykować. Po pierwsze - po torturach, jakie urządził mi Harlan Coben chciałam posłuchać pozycji pisarza, o którym wiem, że radzi sobie z fabułą i językiem. Po drugie - chwilowo przedawkowałam kryminały i książki sensacyjne, więc potrzebowałam odmiany. Nie żałuję.
"Włoskie buty" to powieść o przemijaniu i o tym, że końcówka ludzkiego życia wcale nie musi być pozbawiona sensu. Jej bohater, ponad sześćdziesięcioletni, emerytowany lekarz Frederick Welin po popełnieniu tragicznego błędu w sztuce od dwunastu lat mieszka samotnie na jednej z niewielkich szwedzkich wysepek. Nie ma w zwyczaju opuszczać swojego małego skrawka ziemi. Jego jedynymi towarzyszami są kot i pies, a najlepszy przyjaciel to listonosz-hipochondryk, który nigdy nawet nie odwiedził domu samotnika, mimo że regularnie dowozi mu potrzebne towary i domaga się konsultacji lekarskich. Monotonne, przerywane jedynie sporadycznymi kąpielami w przeręblu, życie Fredericka zmienia się, gdy pewnej zimy zauważa opartą o balkonik kobietę, zmierzającą na jego małą wysepkę. Harriet - jego miłość z czasów studenckich wprowadza w życie Welina chaos, który uświadamia mężczyźnie, że wcale jeszcze nie umarł.
Proszę nie sugerować się chaosem - w książce tej nie ma ani wybuchów, ani nagłych zwrotów akcji. To, co może wywołać niemal apokaliptyczne zamieszanie w życiu człowieka, który całymi dniami w zasadzie nie robi nic, dla przeciętnej osoby jest, co najwyżej, egzystencjalnymi perturbacjami, a nawet, codziennością. Lecz to, co w powieści najważniejsze, to ukazanie człowieka przekonanego, że przegrał już na wszystkich frontach. Nie ma rodziny, nie ma przyjaciół, z powodu własnej dumy nie ma także pracy, której mógłby się poświęcić. Wybrał samotność i nawet jeśli nuży go już przebywanie non stop z własnymi myślami, tak bardzo przyzwyczaił się do tej sytuacji, że bez bodźca z zewnątrz nie potrafi się z niej wyrwać. Frederick w zasadzie czeka na śmierć. Rozmyśla o dniu, w którym listonosz nie zastanie go na pomoście o stałej porze i przeszuka wysepkę, aby znaleźć zimne już ciało Welina gdzieś w domu lub w szopie. Dopiero wtargnięcie do jego życia Harriet, która krok po kroku uświadamia mężczyźnie, że do śmierci ma jeszcze trochę czasu i nawet ona, mimo nieuleczalnego nowotworu atakującego jej organizm, czerpie z życia więcej od niego, uświadamia Frederickowi, że może być lepiej.
Nie chcę zdradzać tutaj całej treści, a byłoby to konieczne, by choć odrobinę głębiej przeanalizować tę powieść. Wierzcie mi jednak "Włoskie buty" to słodko-gorzka opowieść o szukaniu w życiu małych przyjemności, o znajdowaniu szczęścia wśród ludzi, o tym, że zawsze jest czas, żeby zrobić coś nowego, naprawić stare błędy i popełnić kilka nowych. Mankell usiłuje pokazać czytelnikowi, że życie nie kończy się wtedy, kiedy liczba naszych lat zaczyna przekraczać pięćdziesiąt, sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt, ale wtedy, kiedy sami o tym zdecydujemy. Ponieważ emocji w życiu można szukać nawet z setką na karku. A wyrok śmierci wisi nawet nad noworodkiem, żadne z nas naprawdę nie wie, ile dokładnie nam zostało.
Powieść Mankella nie jest idealna. Można zauważyć mniejsze lub większe niedociągnięcia w warstwie językowej. We "Włoskich butach" pojawiają się też pewne schematy i przewidywalność. Nie odbierają one jednak przyjemności z zapoznawania się z lekturą. Polecam ją wszystkim, którzy mają problem ze znalezieniem sensu w życiu i radości w tym, co pozornie nieistotne. 
A co do audiobooka... Czytał Leszek Filipowicz. Jego głos odrobinę za mocno kojarzy mi się z przygodami Kurta Wallandera, więc potrzebowałam dłuższej chwili, żeby wmówić sobie, że to nie ten sam bohater, Jednak trochę bajkowa forma, jaką lektor nadał tej opowieści, bardzo do niej pasowała. Słuchałam jej z niekłamaną przyjemnością. Może właśnie teraz, kiedy zima jest już coraz bliżej, przyszedł czas na to, żeby przebić lodową skorupę rutyny i odnaleźć w życiu coś nowego?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz