piątek, 11 listopada 2016

"Lampiony" Katarzyny Bondy, czyli kilka słów o tym, jak spalić całkiem niezły pomysł.

K.Bonda, "Lampiony", Wydawnictwo Muza, 2016.
Lubię kryminały Katarzyny Bondy. W wielu środowiskach to pewnie kompromitujące wyznanie, lecz, z drugiej strony, czyta je cała masa Polaków, więc widocznie coś w tych książkach jest. Poza tym Bonda ma już chyba status gwiazdy rocka w świecie polskiej literatury popularnej. I tak, owszem, specjaliści od lat mówią nam, maluczkim, że wyjście do opery jest dużo bardziej wartościowe niż tańczenie pogo przy akompaniamencie grającej na stadionie Metallici. Tyle że większość i tak wybierze gigantów rocka. Dlatego nie mam zamiaru wytykać Bondzie, że język jej książek nie jest idealny. Nie chce mi się wypominać autorce, że na początku "Lampionów" użyła trzech minimalnie sprzecznych słów na określenie jednego, płytkiego zbiornika wodnego. Z pełną zajadłością zrobił to już Marcin Sendecki w programie "Myślnik" na TVP Kultura. Nie twierdzę, że dbanie o puryzm językowy jest złe, wręcz przeciwnie. Tylko w kryminałach nie o to chodzi. Niestety, w "Lampionach" nie zadziałało kilka innych rzeczy.
"Lampiony" to trzecia część tetralogii określanej przez autorkę jako "Cztery żywioły Saszy Załuskiej". I muszę uprzedzić, że nie warto ich zaczynać, nie znając poprzednich tomów, ponieważ przez powieść przeplatane są wątki, ciągnące się przez całą serię, a część fabuły wyjaśnia niedomówienia z "Okularnika". W "Lampionach" profilerka Sasza Załuska jedzie do Łodzi, aby zbadać tam sprawę tajemniczej serii pożarów, potencjalnie powiązanej z terrorystami i ISIS. Jednak podpalenia to nie jedyny problem tego miasta. Każdego dnia zarówno policja jak i szarzy mieszkańcy muszą się mierzyć z napadami na bezdomnych, wojującym rasizmem, homofobią i antysemityzmem, czyścicielami kamienic, złodziejami działającymi na coraz bardziej wyszukane sposoby itd, itd. W Łodzi się dzieje... Problem polega na tym, że dzieje się za dużo. 
W poprzednich powieściach Bondy ceniłam sobie fabułę. Była niecodzienna, zaskakująca, zawikłana, ale na końcu wszystko wychodziło na prostą i czytelnik wiedział na czym stoi. Tak było w trylogii o Hubercie Meyerze. Lecz w przypadku "Czterech żywiołów Saszy Załuskiej" autorka chce czytelnikom dawać coraz więcej, łącząc wątki długofalowe z historią przedstawianą jedynie w danej powieści. W "Pochłaniaczu" całość była jeszcze zrozumiała. W "Okularniku" na ostatnich trzystu stronach wszystko zaczęło się mieszać i niektórym wątkom nie udało się wyjść na prostą. W "Lampionach" chaos pochłania czytelnika już od samego początku. 
Bohaterem tej powieści, co autorka wielokrotnie i z dużym naciskiem powtarza, jest miasto. Trudno mi jednoznacznie określić, czy Bondzie udało się oddać klimat Łodzi, ponieważ nigdy tam nie byłam. W pojawiających się w książce opisach, da się wyczuć namiastkę specyficznej atmosfery, która może właśnie to miasto obrazować. Jednak, w moim mniemaniu, bohaterami są głównie mieszkańcy Łodzi. Ludzie różniący się od siebie motywacją, zasobnością portfela, podejściem do życia, połączeni przez miasto, w którym przyszło im trwać, przez okręt, z którego nie uciekli. I choć sam pomysł na przedstawienie wielu twarzy jednej aglomeracji i włączenie w to pożarów, jako elementu łączącego wszystkie historie jest, z mojego punktu widzenia, bardzo dobry, to wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Bonda dała czytelnikom sześćset trzydzieści stron opowieści o Łodzi. Aby wyklarować wszystkie wątki, trzeba by to uzupełnić przynajmniej trzystoma kolejnymi. Mnogość postaci i wydarzeń sprawia, że czytelnik nie jest w stanie ich wszystkich zapamiętać. Każdy element historii jest opisany bardzo pobieżnie, a gdyby wgryźć się w niego trochę głębiej, można by uzyskać dużo wyraźniejszy obraz. Jakby tego było mało, każda z postaci ma nie tylko imię i nazwisko, ale jeszcze ksywkę, a w przypadku policjantów także stopień służbowy. Gdybym chciała mieć pewność, że nikogo z nikim nie pomyliłam, musiałabym w trakcie lektury robić notatki z danymi osobowymi każdego z bohaterów. Jestem pewna, że Bonda je ma i przypuszczam, że dołączenie jakiegoś drobnego spisu na ostatnich kartkach dobrze by książce zrobiło. Należy jednak zauważyć, że mimo mnogości postaci, autorce udało się dużej części z nich nadać indywidualny rys. I to nie tylko poprzez wprowadzenie krótkiej notki o przeszłości i motywacji, ale chociażby za pomocą języka. Bardzo ciekawym wtrąceniem są protokoły z przesłuchań jednego ze świadków. Sposób wypowiedzi jest do tego stopnia zindywidualizowany, że czytając, można sobie wyobrazić kobietę w charakterystyczny sposób wypowiadającą dane słowa.
Patrząc na "Lampiony" z pozycji czytelnika trzech, z czterech części tetralogii, muszę zauważyć, że wątek łączący wszystkie części w tej powieści się rozmywa. Mamy kilka stron na początku, napomknięcie w środku i zaskakujące zakończenie, które, mam nadzieję, prowadzi do czwartego tomu, będącego zwieńczeniem całej serii. Pozostaje mi jedynie łudzić się, że Bonda skupi się w "Czerwonym pająku" na tej historii, której skrawki daje nam w napisanych dotąd tomach. W końcu zbytnia wielość wątków kryminałom nie służy. A i sam tytuł książki, która ponoć już się pisze, na to właśnie wskazuje.
Podsumowując... "Lampiony" mogły być dobrą książką. Oparte na ciekawym pomyśle, zagubiły się w wielkości wątków i postaci. Czy warto je czytać? Nie mam pewności. Nie uważam lektury najnowszej powieści Bondy za czas stracony, ale w pewnym momencie zorientowałam się, że czytam ją z rozpędu. Jeśli jesteście ciekawi losów Saszy Załuskiej, przeczytajcie. Jeśli szukacie pojedynczego kryminału, a tetralogia nie bardzo Was obchodzi, poszukajcie czegoś innego. Przynajmniej się nie pogubicie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz