niedziela, 31 grudnia 2017

Podsumowanie roku, czyli o wszystkich książkach, których nie przeczytałam...

(Prawie) wszystkie książki, których nie przeczytałam w 2017 roku!

Trzydziesty pierwszy grudnia nieustannie zmusza nas do podsumowań. Padło także na mnie. Nie mam jednak zamiaru pisać o najlepszych i najgorszych książkach minionych 365 dni, bo wtedy wydałoby się, ile zaległych recenzji czeka na to, aż je łaskawie napiszę, albo choćby poprawię i opublikuję. Już sama deklaracja przeczytania stu czterech pozycji w kontekście osiemdziesięciu czterech wpisów wystarczająco mnie pogrąża. Dlatego też nie czuję się gotowa, by opowiadać o porywających lekturach zeszłego roku. Ważniejsze jest dla mnie w tej chwili to, czego nie przeczytałam. I długa lista odpowiedzi na pytanie: dlaczego?
Na zdjęciu znajduje się trzydzieści dziewięć pozycji. Powinno być czterdzieści, ale dopiero podczas układania książek z powrotem na półce zorientowałam się, że nie wyłożyłam "Ludzi na drzewach" Hanyi Yanagihary. A że jestem zbyt leniwa, by wielokrotnie urządzać sobie książkowy spacer farmera, pozostanę przy pierwszym zdjęciu. Trudno. Nie zmienia to faktu, że ta czterdziestka wzbudza we mnie poczucie winy. Bo przecież po to kupiłam/dostałam/pożyczyłam te książki, żeby je przeczytać. I choć samo zapełnianie półek sprawia mi radość, naprawdę wolałabym przekładać strony i przebiegać wzrokiem po kolejnych literach. Tylko czasu brak. A i pokusy targają mną stanowczo zbyt często.
Lista książek "do przeczytania" u każdego książkoholika ma długość przynajmniej kilku metrów. Tak jest też u mnie. Niestety, nie samą książką człowiek żyje, więc oszczędności szukam także na polu literackich wydatków. Dlatego też kiedy tylko widzę tomiszcza w promocji mój wzrok nagle z minus kilku dioptrii przestawia się na tryb sokoli. Wypatruje zdobyczy, dzielnie przeglądam biedronkowe stosy, a czerwone naklejki z napisem -70% jestem w stanie dostrzec z drugiej strony ulicy. Więcej -  nałogowo klikam we wszystkie informacje o promocjach w księgarniach internetowych i wiele razy w obliczu nagłych przebłysków rozsądku, zamykałam stronę, na której znajdował się wirtualny koszyk pełen interesujących mnie pozycji. Kiedy w Biedronce rzucili książki, które zdobyły nagrodę Nike specjalnie wstałam wcześniej i byłam gotowa rzucać się na nie niczym tłum na karpie w Lidlu. Niestety, albo stety, nie miałam konkurentów. Trudno się więc dziwić, że pozycji na półkach przybywa. Aczkolwiek nie kupuję aż tak dużo, żeby nie móc tych wszystkich pozycji przeczytać. Aż tak źle jeszcze ze mną nie jest. Jednak odpowiedzi na pytanie "dlaczego nie daję rady?" są jeszcze przynajmniej dwie.
Pierwszą jest biblioteka. Na początku roku, tuż po przeprowadzce, założyłam sobie kartę i wypożyczyłam kilka książek. Było to dobre wyjście, szczególnie, że większość mojej biblioteczki znajdowała się wtedy na terenie innego kraju. Nie wiedziałam jednak, że będzie to miało taki wpływ na moje opóźnienia w czytaniu. Schemat wygląda mniej więcej tak: najpierw obiecuję sobie, ze idę tylko oddać książki w terminie, a do wypożyczania wrócę dopiero wtedy, kiedy nadrobię domowe zaległości. I wszystko jest w porządku, do momentu, w którym wejdę do wypożyczalni. Wtedy czuję się jak Gollum na widok Pierścienia Władzy. Książki nawołują mnie tak silnie, że nie mogę zrobić nic - muszę za nimi podążyć. Na początku oszukuję się, że wejdę tylko po jeden z tomów serii, którą poczytuję od czasu do czasu, a potem nie umiem się już powstrzymać i zabieram sześć sztuk - maksymalną ilość, jaką mogę wypożyczyć. Nauczona tym doświadczeniem chodzę do biblioteki w dniu, w którym mija ostateczny termin zwrotu, jednak nie zmienia to faktu, że oferuje mi ona jakieś siedemdziesiąt dwie pozycje rocznie. Jeśli dodamy do tego jakieś pięćdziesiąt, które kupuje, kilka pożyczonych od znajomych i książki, które dostaje, nie mam szans wyjść na zero. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal chce dostawać książki. I to dużo!
Jednak największą winę za zaległości ponoszą moje humory. Nie chodzi już nawet o to, że potrafię czytać jedynie jedną książkę na raz i nie zawsze mam ochotę akurat na tę pozycję. Przyczyną jest fakt, że mimo iż mam na półce czterdzieści nieprzeczytanych publikacji ochotę mam akurat na tą, która patrzy na mnie z ekranu komórki, tabletu, czy komputera. Na mojej facebookowej ścianie dziewięćdziesiąt procent informacji dotyczy książek. Co chwila czytam cudze recenzje, informacje o nowościach i pozycjach, które z pewnością zmienią moje życie. Nie mam nic przeciwko. Tylko przez to często odkładam książki leżące już na półce na później. Albo obiecuję sobie, że następną pozycją, jaką przeczytam będzie jakaś ambitna powieść, a mam akurat ochotę na kryminał. Innym razem wiedząc, że czeka mnie ciężki tydzień planuje sięgnąć po książkę, którą można zakwalifikować jako guilty pleasure, a zamiast tego w niedzielę zaczytuje się w literaturze pięknej, a w poniedziałek jestem zbyt zmęczona, żeby zrozumieć z niej choć jedno zdanie. I nie mogę narzekać, bo sama się tak urządziłam.
Wśród książek, których nie przeczytałam w tym roku są zarówno ambitne pozycje jak i rozrywkowe powieści. Jest i literatura faktu i kryminał. Chyba nie ma romansów, ale tych nie tykam. Mam na półce czterdzieści książek, które w większości nie są złe i chciałbym mieć więcej czasu i sił, by je przeczytać. I właśnie tego, oprócz miejsca na półkach i całych stosów nowości życzę Wam w nowym, 2018 roku!

4 komentarze:

  1. Uwierz, to naprawdę nie jest źle, ja od dwóch lat mam na swojej półce ponad 200 nieprzeczytanych xD Ale trudno no, nie będę się tym katować. Zresztą zawsze chciałam mieć dużo książek i komfort podchodzenia do biblioteczki i wyboru spośród wielu pozycji :)
    Pozdrawiam ciepło :)
    Niekulturalna Kasia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdybym miała policzyć wszystkie nieprzeczytane książki na półce z pewnością byłoby ich więcej niż czterdzieści. Pocieszam się, że one nie są moje, tylko męża i nie muszę czytać ich wszystkich. Choć klasyki, w przeciwieństwie do lektur dotyczących fizyki i mechaniki, patrzą na mnie z wyrzutem. I naprawdę doceniam komfort podchodzenia do własnej biblioteczki :)

      Usuń
  2. Posłuchaj Kasi - nie jest z Tobą najgorzej ;).
    Ale poważnie: naprawdę rozumiem Twoje bóle i rozterki, także te związane z "humorami", jak to nazwałaś. Potrafiłam rzucać się na książki z wyprzedaży jak zombie na mózgi. Ale jakoś mi przeszło. Nie dlatego, że mniej pragnę książek - po prostu jestem na diecie, choć nie bardzo restrykcyjnej;). Z tego co widzę, Tobie też przydałaby się dieta. Dla spokoju ducha. Bo wiesz, można albo zbierać książki do upadłego i kolekcjonować je dalej, albo oszaleć, że nie czyta się tego, co zalega na półkach. Oby nie padło na to drugie ;). Dlatego bardzo mocno życzę Ci, żebyś znalazła czas na chociaż połowę tych zaległych książek. I oczywiście całą masę tych, których jeszcze nie masz ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pocieszyłaś mnie :) Przypuszczam, że jestem w pewnego rodzaju okresie przejściowym. Przez niemal trzy lata, kiedy mieszkałam za granicą, podczas każdej wizyty w Polsce rzucałam się na książki i kupowałam ile się da. Na co dzień publikacje w języku polskim były dla mnie niedostępne. W pierwszym roku po powrocie na pełne półki reagowałam jak część naszych rodaków w latach dziewięćdziesiątych - musiałam mieć to wszystko. Teraz powoli się uspokajam. Poza tym w zeszłym roku przeszacowałam swoje możliwości. Przeczytanie ponad 160 pozycji rocznie było łatwe, kiedy moje zajęcia obowiązkowe ograniczały się do kilkunastu godzin tygodniowo. Teraz praca wraz z dojazdami zabiera mi niemal 10 godzin dziennie. I do tego częściej bywam zmęczona. Czuję, że powoli adaptuje książkoholizm do mojej nowej wersji świata i mam nadzieję, że w przyszłym roku nie będę już miała tylu zaległości :)

      Usuń